Po co komu religia?

Żyjemy w okresie największego rozkwitu religijności od XVI wieku. Wystarczy spojrzeć poza zachodnią Europę

Publikacja: 21.03.2008 22:58

Po co komu religia?

Foto: AP

Od kilku lat na listach bestsellerów, zwłaszcza w krajach anglosaskich, utrzymują się dzieła wybitnych filozofów, naukowców i publicystów ogłaszających ostateczną agonię religii. Daniel Dennett, Richard Dawkins, Sam Harris, Christopher Hitchens wychodzą z różnych przesłanek, piszą o różnych aspektach wiary i religijności, ale generalnie ich tezy można streścić następująco: religia jest produktem ewolucji skazanym na wymarcie wraz z rozwojem nauki i poszerzaniem sfery ludzkiej wolności. Zanim jednak zniknie, spowoduje śmierć milionów ludzi, podobnie jak czyniła to w przeszłości. Dlatego też oczywisty dla autorów zanik praktyk religijnych powinien cieszyć każdego, komu zależy na rozwoju rasy ludzkiej.

Pisarze i myśliciele, którzy uznają się za współczesnych obrońców humanizmu, nie widzą nic niestosownego w potępianiu jednego z najbardziej ludzkich impulsów, jakim jest wiara religijna. Nie przyjmują również, że religia nie jest – jak sugerują – sprymitywizowaną formą nauki przeznaczoną dla ciemniaków, tylko złożonym systemem obejmującym stosunek do życia na poziomie indywidualnym i społecznym oraz poszukiwaniem transcendentnego wymiaru istnienia.

Największe jednak zaskoczenie budzi fakt, że apostołowie XXI-wiecznego ateizmu piszą o śmierci religii w czasach, gdy w wielu miejscach na świecie święci ona triumfy porównywane czasem do burzliwego rozwoju chrześcijaństwa w XVI wieku w Europie.

To prawda, że w wielu krajach Zachodu popularność religii spada. Europa w zdecydowanej większości państw jest dziś kontynentem postchrześcijańskim. Kościoły w krajach jeszcze 50 lat temu katolickich, takich jak Hiszpania czy Irlandia, świecą pustkami. Jednak nic nie wskazuje na to, by odejście od religii było procesem nieodwracalnym, ani tym bardziej by proces ten następował w innych miejscach poza Europą i niektórymi innymi krajami Zachodu.

Jedną z uderzających cech Ameryki jest brak napięć na tle religijnym, od których laicka Europa Zachodnia nijak nie potrafi się wyzwolić

W samej Ameryce Północnej, gdzie ukazuje się większość książek o śmierci religii, 260 milionów ludzi uważa się za chrześcijan. W Ameryce Południowej chrześcijaństwo wyznaje 480 milionów, w Afryce 360 milionów, w Azji 313 milionów. Islam wyznaje ponad 1/5 populacji światowej, a hinduiści i buddyści razem stanowią 20 procent ludzi żyjących na świecie. W każdej z tych wspólnot żarliwej wierze towarzyszy znacznie wyższy niż u ateistów wzrost demograficzny, a zatem rację może mieć tygodnik „The Economist”, który przewidywał niedawno, że do połowy XXI wieku 80 procent ludzi na świecie będzie wyznawcami jednej z czterech głównych religii.

Wobec tych faktów sugestie wojujących ateistów, jakoby religia miała umierać, wyglądają jak najbardziej karkołomne proroctwa religijne. W gruncie rzeczy nie byłoby chyba błędem zaliczenie tej grupy niewierzących – jak zauważa brytyjski filozof Jon Gray – do odrębnej kategorii religijnej. Wojując ateiści nie mają żadnych wątpliwości, że ludzkie życie może ulec przemianie, jeśli tylko każdy przyjmie ich punkt widzenia. Są całkowicie przekonani, że jeden jedyny sposób życia – ich własny, odpowiednio opakowany – jest właściwy dla każdego” – pisze Gray.

Jeden z najwybitniejszych historyków religii w USA Philip Jenkins uważa, że religia w XXI wieku „zastąpi ideologie jako zasadnicza siła budująca i niszcząca życie ludzkie, kierująca postawami wobec politycznej wolności, koncepcji państwa oraz oczywiście konfliktów i wojen”. Jenkins uważa nawet, że obecny moment w historii religii może mieć dla ludzkości podobne znaczenie jak okres XVI-wiecznej reformacji – rozumianej jako zjawisko znacznie szersze niż wystąpienie zbuntowanych grup wierzących przeciwko skorumpowanemu klerowi. Reformacja była obejmującym wiele sfer życia ruchem społecznym, którego owocem miał być powrót do źródeł chrześcijaństwa i którego konsekwencje zmieniły świat Zachodu.

Jedną z najważniejszych było pojawienie się religii praktykowanej prywatnie, a nie tylko w zinstytucjonalizowanej wspólnocie. To z religijnego i militarnego starcia katolicyzmu południa Europy z protestantyzmem na północy wyłonił się również kształt tak kluczowych dla nas pojęć, jak potrzeba tolerancji dla mniejszości religijnych czy sprawowania władzy bez odwoływania się do Boga.

Jednocześnie to wówczas Kościół katolicki stał się pierwszą instytucją, która działała w skali całego świata. To w XVI wieku Kościół rozpoczął pracę misyjną na innych kontynentach, której rezultaty obserwujemy dziś. Reformacja ani tym bardziej kontrreformacja nie były początkiem śmierci Kościoła, ale podstawą jego rozwoju, a zwłaszcza dominacji Stolicy Apostolskiej i przemian, które prowadziły protestantyzm, zwłaszcza jego odmiany zielonoświątkowe, do obecnego rozkwitu.

Jenkins porównuje obecną sytuację chrześcijaństwa do tej z czasów kontrreformacji. Tak jak wówczas zauważa rozbicie na Północ i Południe, choć oczywiście nie interesuje go ono w skali jednego zeświecczonego obecnie kontynentu, lecz całego globu. Źródła odnowy i rozwoju Kościoła nie szuka na postchrześcijańskim Zachodzie, ale upatruje go tam, dokąd w ciągu ostatniego półwiecza przeniosło się centrum chrześcijaństwa – w Afryce, Ameryce Południowej i Azji.

Do roku 2025 połowa chrześcijan świata będzie mieszkała w Afryce i Ameryce Łacińskiej, a kolejne 17 procent w Azji, głównie w Chinach. W świecie katolickim mieszkańcy Europy i USA już teraz stanowią mniejszość. W latach 50. XX wieku w Afryce mieszkało 16 milionów katolików, teraz – 120 milionów, w roku 2025 ocenia się, że będzie w niej prawie 230 milionów katolików. Do tego czasu prawie 3/4 katolików na ziemi będzie pochodziło z Afryki, Azji i Ameryki Północnej. Mapa katolicyzmu XXI wieku będzie pokazywała jak na dłoni spuściznę czasów kontrreformacji.

To właśnie wspólnoty z Południa występują już dziś w roli odnowicieli chrześcijaństwa, i to zarówno wśród katolików, jak i protestantów. Jak wygląda ta odnowa? Przede wszystkim idzie pod prąd potocznie rozumianego liberalizmu w Kościele. Afrykańscy czy azjatyccy chrześcijanie nie rozumieją problemów zachodnich liberałów z hierarchią, tradycją, ścisłą ortodoksją czy obyczajowością. W sprawach płci i seksualności opowiadają się po stronie konserwatywnej, są zdecydowanie przeciwko aborcji. Od 30 lat liberałowie katoliccy z Północy głoszą konieczność zwołania soboru Watykańskiego III, który dokończyłby reformy zainicjowane przez Jana XXIII. Jednak, paradoksalnie, gdy rzeczywiście dojdzie do zwołania Soboru, zwyciężyć mogą na nim tradycjonaliści z Afryki czy Azji.

Podobny rodzaj reformy ma miejsce w Kościołach protestanckich. W jej awangardzie stoją różnego rodzaju wspólnoty zielonoświątkowców. Ich wspólną cechą jest teologiczny konserwatyzm, pobożność oparta na bezpośrednim kontakcie z Bogiem, której wynikiem ma być duchowe objawienie, wiara w niezbędność powtórnych narodzin i rozwoju osobistej świętości. Ruch zielonoświątkowy zaczął się dopiero na początku XX wieku, ale dziś do Kościołów tych należy ponad 400 milionów ludzi głównie na południowej półkuli. Ocenia się, że do 2040 roku ich liczba może wzrosnąć do miliarda.

Zielonoświątkowcy i katolicy z Południa wyznają wiarę, która przeciętnemu liberałowi z Nowego Jorku czy Warszawy wydawać się będzie wizjonerska, profetyczna, by nie powiedzieć „oszołomska”. Oczywiście katolicy pozostają pod władzą Watykanu i ich działalność ogranicza nauka Kościoła, jednak forma i treść praktyki katolickiej, dajmy na to w Afryce, nie musi się różnić zasadniczo od działań zielonoświątkowców czy innych ewangelizujących grup protestanckich głoszących potrzebę uzdrowienia duchowego, niebojących się mówić o działaniach diabła i innych sił pozostających poza kontrolą człowieka, i powodujących jego upadek, choroby, biedę.

W tym sensie religia na Południu staje się najlepszym duchowym, a zwykle również fizycznym wsparciem dla ludzi nieumiejących odnaleźć swego miejsca w procesach współczesności, takich jak globalizacja czy przymusowa urbanizacja, rodzących przemoc, niesprawiedliwość społeczną czy wynaturzenia społeczne, takie jak narkomania czy upadek autorytetów. To dlatego właśnie na Południu, czyli w miejscach, w których wielu ludzi nie umie sobie radzić we wrogim środowisku, religia staje się tak potężną siłą społeczną.

Proces rozwoju religii w rozchwianym i niezrozumiałym świecie opisał już Adam Smith w „Bogactwie narodów” z 1776 roku. Ale w przeciwieństwie do dzisiejszych ateistów Smith zauważał, że modernizacja nie musi z definicji podważać pozycji religii, wręcz przeciwnie – w czasie rewolucji przemysłowej w Wielkiej Brytanii rosła liczba zwolenników ruchów religijnych, które odrzucały liberalne wartości i szukały w ich miejsce stałych, niezmiennych odniesień zarówno w dziedzinie moralności indywidualnej czy zbiorowej, jak i chrześcijańskiej doktrynie. Rosła również liczba ruchów ściśle politycznych, które stawiały sobie za cel wprowadzenie niektórych elementów społecznej doktryny chrześcijańskiej do świeckiego prawa, a co najmniej do obyczaju.

Skąd wziął się wzrost znaczenia religii w ostatnich latach? Przez większą część XX wieku religia właściwie była na marginesie życia publicznego, zwłaszcza polityki. Dla liberalnych elit „Bóg umarł” zabity przez Darwina, Marksa i Freuda. Nawet w Ameryce, gdzie chrześcijanie niezmiennie nadawali ton życiu, w 1960 roku John Kennedy obiecywał, że wyznawany przez niego katolicyzm nie wpłynie na jego politykę. W innych miejscach na świecie religia również ustępowała z przestrzeni publicznej: Kemal Ataturk tworzył laicką Turcję, w Indiach Jawaharlal Nehru zapowiadał odsunięcie religii od polityki, w krajach arabskich i w Czarnej Afryce powstawały nacjonalistyczne reżimy odwołujące się do marksizmu i antykolonializmu, a nie do tradycyjnych wierzeń swoich ludów. Nawet Izrael, państwo Żydów, dla których wcześniej głównym wspólnym punktem odniesienia była tradycja religijna, powstał jako twór świecki, a do 1967 roku konflikt izraelsko-palestyński nie miał w zasadzie wymiaru religijnego. Przywódcami Palestyńczyków byli marksiści, a Żydów – syjoniści zwalczani zresztą przez Żydów religijnych.

Zdaniem Timothy’ego Shaha, historyka z Rady Stosunków Międzynarodowych w Nowym Jorku, to wojna sześciodniowa z 1967 roku była owym symbolicznym przełomem w rozwoju religii w XX wieku. Po pierwsze, oznaczała kompletne fiasko idei panarabizmu, czyli zjednoczenia państw arabskich w ramach jednego świeckiego tworu. Z drugiej strony uznawane niemal za cud zwycięstwo Izraela przywracało Boga do głównego nurtu debaty publicznej w tym kraju. Dziś wymiar religijny jest oczywiście podstawowy dla zrozumienia konfliktu bliskowschodniego, i to po obu stronach barykady.

Przez całe lata 70. „kontrrewolucja” kulturowo-religijna rozwijała się dynamicznie. W Ameryce rządy objął Jimmy Carter, Jerry Falwell utworzył Moralną Większość, Iran obalił szacha i utworzył rządy ajatollahów, Pakistan islamizował się pod rządami Zia ul Haqa, buddyzm został wpisany do konstytucji jako główna religia Sri Lanki, w 1978 roku polski papież zasiadł w Watykanie, a na koniec dekady „Solidarność” przy znaczącym udziale Kościoła katolickiego zamachnęła się na komunizm.

Głównie z powodu Osamy bin Ladena, choć nie tylko, religia w ostatnich latach przedstawiana jest zwykle jako niszcząca siła, która wcześniej czy później prowadzi człowieka do okrucieństwa i cierpienia. Głosiciele tego typu poglądów wygodnie przemilczają fakt, że dwa największe kataklizmy XX wieku, nazizm i komunizm, były ruchami antyreligijnymi, a np. pionierami ataków samobójczych na bezbronną ludność były marksistowsko-leninowskie Tamilskie Tygrysy na Sri Lance. Nie dostrzegają również, że w wielu krajach religia, i to nawet w swoich najbardziej zaangażowanych formach, nie musi się wiązać z przemocą

.Najbardziej jaskrawym przykładem takiej sytuacji są oczywiście Stany Zjednoczone – kraj zdecydowanie religijny, jednocześnie niemal całkowicie pozbawiony aktów przemocy na tym tle. Jedną z uderzających cech Ameryki jest zresztą brak w niej napięć właśnie na tle religijnym, od których laicka Europa Zachodnia nijak nie potrafi się wyzwolić.

Próbę wyjaśnienia powodów tego stanu rzeczy podjął niedawno Alan Wolfe w miesięczniku „The Atlantic”. Powołując się na badania Instytutu Pew, Wolfe pisze, że Ameryka może być religijna i spokojna dlatego, że jest bogata. Mamona działa uspokajająco na emocje.

Co więcej, jak dowodził już w XIX wieku Max Weber, żarliwa religia i tworzenie bogactwa są ściśle ze sobą powiązane. Po pierwsze, czym więcej wiary, tym szybciej rośnie pomyślność materialna ludzi, a po drugie – czym więcej tej pomyślności, tym szybciej ludzie tracą zainteresowanie religią. Chyba że tak jak w Ameryce, gdzie funkcjonuje prawdziwy rynek religii, potrafi ona mutować w formy atrakcyjne dla każdego „konsumenta”. Z większą możliwością wyboru pojawia się więcej zainteresowania i grono osób wierzących rośnie.

Można oczywiście szydzić z takiego merkantylnego chrześcijaństwa w stylu amerykańskim, narzekać na jego płytkość i koniunkturalizm. Można też zauważyć, że wymyślone w zielonoświątkowej Ameryce technologie religii, takie jak megakościoły, teleewangelizacja czy ewangelizacja przez Internet, przenikają do innych wyznań, nawet takich jak islam czy katolicyzm. Spowiedź albo fatwa przez Internet, teleewangeliści islamscy w rodzaju Amra Khaleda czy meczety na kilkadziesiąt tysięcy ludzi – to również oblicze współczesnej religii.

Pieniądze, wolny rynek i nowoczesne technologie zastosowane w religii hamują tendencje do jej rozprzestrzeniania czy obrony siłą, natomiast ferwor religijny i bieda to wybuchowa mieszanka. Na przykład w Indonezja – jednym z najbiedniejszych, a równocześnie najbardziej religijnych krajów w regionie - przemocy na tle religijnym jest na porządku dziennym. W biednym Pakistanie dochodzi masowo do aktów terroryzmu islamskiego. Afganistan i Irak, w którym zdecydowana większość zabitych w konflikcie to ofiary religijnego konfliktu wewnątrzislamskiego, to kolejne przykłady na poparcie tezy Wolfe’a. W Nigerii, najbogatszym kraju Afryki i jednym z najbardziej skorumpowanych, a przez to zabiedzonych na świecie, od lat trwa konflikt między muzułmanami z północy i chrześcijanami z południa. Na Sri Lance od 1983 roku w walkach na tle religijnym zginęło prawie 70 tysięcy ludzi.

Te przykłady można mnożyć, ale wnioski w praktyce sprowadzają się do jednego: jeśli rząd i system polityczny nie potrafią zapewnić ludziom możliwości rozwoju, gdy odmawia im się prawa do ziemi, wody, pracy i godnego życia, zaczynają oni traktować religię jako narzędzie w walce o te prawa.

Alan Wolfe wskazuje, że efektem tej walki nie musi być przemoc, lecz coś zgoła innego. Zauważa rozwój wszelkiego rodzaju ruchów religijnych łączących dążenie do gromadzenia bogactwa w życiu doczesnym z wiarą, która ma zapewnić pomyślność w życiu wiecznym. Tego typu ugrupowania popularne są zwłaszcza wśród zielonoświątkowców w krajach ubogich, ale nie tylko. W Nigerii powstała islamska organizacja religijna, która stawia sobie za cel poprawę sytuacji materialnej swoich członków i która liczy już ponad milion wyznawców. Tego typu inicjatywy zapewne pojawiać się będą częściej.

Dziś wielu z nas żyje w obawie, że rozwój religii i żarliwej religijności musi prowadzić do zła i przemocy. To nieprawda – większość ruchów religijnych na świecie nie stosuje przemocy. Warto też zauważyć fanatyzm, który nie jest zarezerwowany dla religii. Można być zapalonym filatelistą, wędkarzem albo kibicem piłkarskim i wykazywać z tego powodu oznaki szaleństwa albo prowadzić normalny tryb życia.

Dziś nie wiemy jeszcze, do czego prowadzi rozkwit religii i religijności na początku XXI wieku. W związku z ogromem tego zjawiska lepiej mieć nadzieję, że żarliwe wyznawanie religii nie jest dziełem diabła, tylko odbiciem najbardziej naturalnych i szlachetnych pragnień człowieka.

Od kilku lat na listach bestsellerów, zwłaszcza w krajach anglosaskich, utrzymują się dzieła wybitnych filozofów, naukowców i publicystów ogłaszających ostateczną agonię religii. Daniel Dennett, Richard Dawkins, Sam Harris, Christopher Hitchens wychodzą z różnych przesłanek, piszą o różnych aspektach wiary i religijności, ale generalnie ich tezy można streścić następująco: religia jest produktem ewolucji skazanym na wymarcie wraz z rozwojem nauki i poszerzaniem sfery ludzkiej wolności. Zanim jednak zniknie, spowoduje śmierć milionów ludzi, podobnie jak czyniła to w przeszłości. Dlatego też oczywisty dla autorów zanik praktyk religijnych powinien cieszyć każdego, komu zależy na rozwoju rasy ludzkiej.

Pozostało 96% artykułu
Kościół
KEP: Edukacja zdrowotna? "Nie można akceptować deprawujących zapisów"
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kościół
Kapelan Solidarności wyrzucony z kapłaństwa. Był oskarżony o pedofilię
Kościół
Polski biskup rezygnuje z urzędu. Prosi o modlitwę w intencji wyboru następcy
Kościół
Podcast. Grzech w parafii na Podkarpaciu
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
"Rzecz w tym"
Ofiara, sprawca, hierarchowie. Czy biskupi przemyscy dopuścili się zaniedbań w sprawie pedofilii?