Od kilku lat na listach bestsellerów, zwłaszcza w krajach anglosaskich, utrzymują się dzieła wybitnych filozofów, naukowców i publicystów ogłaszających ostateczną agonię religii. Daniel Dennett, Richard Dawkins, Sam Harris, Christopher Hitchens wychodzą z różnych przesłanek, piszą o różnych aspektach wiary i religijności, ale generalnie ich tezy można streścić następująco: religia jest produktem ewolucji skazanym na wymarcie wraz z rozwojem nauki i poszerzaniem sfery ludzkiej wolności. Zanim jednak zniknie, spowoduje śmierć milionów ludzi, podobnie jak czyniła to w przeszłości. Dlatego też oczywisty dla autorów zanik praktyk religijnych powinien cieszyć każdego, komu zależy na rozwoju rasy ludzkiej.
Pisarze i myśliciele, którzy uznają się za współczesnych obrońców humanizmu, nie widzą nic niestosownego w potępianiu jednego z najbardziej ludzkich impulsów, jakim jest wiara religijna. Nie przyjmują również, że religia nie jest – jak sugerują – sprymitywizowaną formą nauki przeznaczoną dla ciemniaków, tylko złożonym systemem obejmującym stosunek do życia na poziomie indywidualnym i społecznym oraz poszukiwaniem transcendentnego wymiaru istnienia.
Największe jednak zaskoczenie budzi fakt, że apostołowie XXI-wiecznego ateizmu piszą o śmierci religii w czasach, gdy w wielu miejscach na świecie święci ona triumfy porównywane czasem do burzliwego rozwoju chrześcijaństwa w XVI wieku w Europie.
To prawda, że w wielu krajach Zachodu popularność religii spada. Europa w zdecydowanej większości państw jest dziś kontynentem postchrześcijańskim. Kościoły w krajach jeszcze 50 lat temu katolickich, takich jak Hiszpania czy Irlandia, świecą pustkami. Jednak nic nie wskazuje na to, by odejście od religii było procesem nieodwracalnym, ani tym bardziej by proces ten następował w innych miejscach poza Europą i niektórymi innymi krajami Zachodu.
Jedną z uderzających cech Ameryki jest brak napięć na tle religijnym, od których laicka Europa Zachodnia nijak nie potrafi się wyzwolić