Gróźb było tak wiele, że przestały robić wrażenie. Gdy we wrześniu ubiegłego roku Kreml nie wyznaczył żadnej „czerwonej linii”, wszyscy odnotowali to ze zdziwieniem.
– Nie ma w tym żadnego planu, żadnych uzgodnionych działań. (Na Kremlu) zaczęli używać tego pojęcia, a potem wyjaśniło się, że te „linie” zostały poprzekraczane, a odpowiadać jakoś się nie chce – w końcu tam nie siedzą samobójcy. Choć dokładnie tego nie wiemy, ale jakiś instynkt samozachowawczy u tych ludzi powinien być – wyjaśniał wtedy rosyjski niezależny ekspert Andriej Kolesnikow.
Przekraczanie „czerwonych linii” Kremla
Na większość „czerwonych linii” nikt nie zwrócił uwagi, inne Zachód nauczył się obchodzić, udając, że nic się nie stało. Jeszcze w marcu 2022 roku, trzy tygodnie po rozpoczęciu inwazji jeden z rosyjskich wiceministrów spraw zagranicznych zagroził, że zachodnie konwoje z bronią dla Ukrainy mogą stać się „prawomocnymi celami” dla wojsk z Kremla. Nikt nawet na to nie zwrócił uwagi. Atak na konwój na terenie państwa natowskiego oznaczałby niedające się przewidzieć konsekwencje. A na terenie Ukrainy tamtejsi żołnierze świetnie dawali sobie radę z ich ochroną.
Czytaj więcej
Z wystąpienia szefa dyplomacji Putina wynika, że Rosja usztywnia swoje stanowisko wobec Ukrainy
Równocześnie Moskwa wyrysowała „czerwoną linię” dla dostaw na Ukrainę broni przeciwlotniczej, przede wszystkim amerykańskich patriotów. Dziś świetnie się one sprawdzają nad Dnieprem. Kolejną „linią” miały być dostawy samolotów na Ukrainę – chodził o postsowieckie Mig-29. Groźby Kremla opóźniły ich dostawy (początkowo głównie z Polski), ale nie uniemożliwiły. Podobnie było z rosyjskim zakazem z sierpnia pierwszego roku wojny dostarczania ukraińskiej armii postsowieckich czołgów. Głównie z Polski i głównie T-72 pojechały z pewnym opóźnieniem na wschód, ale pojechały.