To, że w sytuacji, gdy zdemaskowany został system podwójnych wynagrodzeń dla ministrów, ukrytych pod pozorem nagród (które – cytując Beatę Szydło – im się po prostu należały), jedynym rozwiązaniem będzie owych nagród oddanie, było jasne od momentu, gdy sondaże zaczęły wskazywać na niezadowolenie elektoratu. PiS, który suchą nogą przechodził przez kolejne, większe i mniejsze kryzysy (spór z UE, kontrowersje wokół reformy sądownictwa, kryzys w relacjach z USA i Izraelem, czarne protesty, etc.) nagle wpadł w pułapkę własnej antyelitarnej retoryki fundując sobie dowód grzechu śmiertelnego w oczach nawet najwierniejszych wyborców – hipokryzji. Trudno bowiem stroić się w szaty ostatnich sprawiedliwych, którzy za nic mają dobra doczesne dbając jedynie o dobro Rzeczypospolitej w sytuacji, gdy bohaterowie dobrej zmiany po cichu inkasują dziesiątki tysięcy złotych z państwowej kasy. W momencie, gdy wysokość nagród została ujawniona, mleko się wylało. Aby historia o pazernych ministrach PiS nie była opowiadana aż do dnia kolejnych wyborów parlamentarnych, trzeba było z owymi fruktami władzy się pożegnać. Pod tym względem ogłoszona przez Kaczyńskiego decyzja o tym, iż ministrowie przekażą nagrody na Caritas, jest racjonalna.
Diabeł tkwi jednak w szczegółach. A te wyglądają następująco. Kiedy sprawa nagród zaczęła robić się głośna, premier Mateusz Morawiecki zareagował racjonalnie: otrzymane od Beaty Szydło pieniądze przekazał na cel charytatywny, ogłosił, że on sam nagród przyznawać nie będzie i zasygnalizował, że konieczna jest debata o zarobkach ministrów i – ewentualnie – ich podniesienie. Problem w tym, że nic więcej zrobić nie był w stanie. Morawiecki nie zażądał od ministrów – było nie było swoich podwładnych – by poszli w jego ślady. Mało tego – nie był w stanie powstrzymać byłej premier, a obecnie wicepremier, a więc również swojej podwładnej, przed histerycznym wystąpieniem w Sejmie, które kryzys pogłębiło. Nie potrafił też powstrzymać polityków PiS od ogłaszania w mediach, że nagrody zostały przyznane zgodnie z prawem, więc o co właściwie chodzi. Cała sytuacja dobitnie pokazała, że Morawiecki może być szefem rządu dysponującego swobodą działania, jakiej w III RP nie miał dotąd żaden inny gabinet – ale nie posiada realnej władzy.
Władzy, której – jak się okazuje – nie posiadała też była premier Beata Szydło. Ona z kolei rzuciła na szalę swój autorytet, broniąc jak lwica przyznanych przez siebie nagród, perorując jak ciężką pracę wykonali jej ministrowie i gromiąc opozycję za to, że ta ma czelność wypominać jej rządowi brak obiecanej przez samą Szydło pokory.
Obrona ta zdała się jednak na nic, bo na koniec na scen ę wyszedł jedyny dysponent realnej władzy w Polsce – Jarosław Kaczyński – i ogłosił, że ministrowie mają nagrody wpłacić na wskazany przez niego cel, a cała reszta elit politycznych w Polsce ma zacisnąć pasa. Obok Kaczyńskiego nie było w tym momencie Morawieckiego. Nie było Szydło. Był tylko on – nadpremier i dobry gospodarz, który wysłuchał głosu ludu i postanowił zafundować mu igrzyska kosztem zabranego ministrom (i – przy okazji – posłom, samorządowcom oraz prezesom spółek Skarbu Państwa) chleba.
Kaczyński, występując w roli dobrego cara, który musi smagnąć batem złych bojarów (wszak – jak mówiła wcześniej Beata Mazurek – prezes PiS nie wiedział o nagrodach), niewątpliwie prowadzi tu własną grę wykorzystując całą sytuację do umocnienia swojej władzy w obozie Zjednoczonej Prawicy. Jeśli posłowie PiS na apel Kaczyńskiego karnie obniżą sobie pensje, będzie to dowód na to, że prezes PIS może swojej trzódce wydać dowolne polecenie – i zostanie ono bez mrugnięcia okiem wykonane. Alternatywą dla owej trzódki byłyby bowiem pewnie przedterminowe wybory i ryzyko utraty nie 20 ale 100 proc. poselskiej pensji.