„Śmierć jeździ jednośladem” – informuje na pierwszej stronie piątkowa „Rzeczpospolita”. Miniony rok był kolejnym fatalnym dla polskiego ruchu drogowego. Wciąż znajdujemy się w absolutnym europejskim ogonie pod względem bezpieczeństwa na drogach, a tym razem jeszcze zwiększyła się liczba wypadków, w tym śmiertelnych, z udziałem rowerzystów. I, niestety, reakcje na te informacje są takie, jakich można było się spodziewać: rowerzyści to po prostu zakały polskich dróg.
W podobnym tonie skomentował to także mój redakcyjny kolega Marek Kobylański. Przyznam, że takie postawienie sprawy już mnie absolutnie nie dziwi. Rowerzyści stali się ulubionym chłopcem do bicia tak kierowców, jak i pieszych. A że często to grupy nierozłączne, bo w końcu tak kierowcy są przecież pieszymi, jak i piesi dużo częściej siadają za kierownicą samochodu niż roweru – doświadczenia tych grup są w dużej mierze wspólne. Dlatego w powszechnym odbiorze rowerzyści to święte krowy, które jeżdżą ryzykownie, często slalomem między wszystkimi, więc jeśli wpadają pod samochód, to nie wina prawa, infrastruktury ani kierowców – tylko właśnie tych wstrętnych rowerzystów.
Tylko jak do takiego postawienia sprawy ma się apel z końca komentarza Marka Kobylańskiego o „wzajemny szacunek, zrozumienie i wyrozumiałość”? Nie mam wątpliwości, że tego zrozumienia dla rowerzystów w podobnych komentarzach nie ma za grosz, a co dopiero wyrozumiałości...
Otóż z domu do pracy jeżdżę zazwyczaj rowerem. I mój redakcyjny kolega ma rację: ciągle muszę przeskakiwać między ulicami a czymś, co hucznie nazywane jest drogami rowerowymi – znienacka pojawiającym się, jak i absurdalnie się urywającym. A na tej drodze rowerowej ciągle musze uważać na pieszych, którym właściwie się nie dziwię, że absolutnie nie zauważają, kiedy wchodzą na po prostu inaczej pomalowany... chodnik.
Najchętniej tym biednym, zagubionym pieszym dałbym święty spokój i już jechał przy krawędzi prawego pasa (zresztą aż trzypasmowej!) ulicy, ale skoro jest droga rowerowa, prawo mówi jasno – muszę nią jechać. I jadę wolno i spokojnie, z daleka obserwując, który pieszy nieopacznie zmierza w moją stronę. Dać znać dzwonkiem? Ominąć? Zwolnić i przepuścić? Naprawdę to droga przez mękę. A gdybym miał co pięć metrów zwalniać, już dawno przestałbym korzystać z roweru. Dlatego: tak, dzwonię lub omijam, a hamuje głównie wtedy, gdy sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna.