Kiedy przez Polskę przechodzi fala protestów przeciwko brutalności białoruskiego reżimu, Aleksander Łukaszenko spotyka się z Władimirem Putinem i sprzedaje swój kraj i naród Moskwie za drobny grosz. Kiedyś tylko tym straszył. Dziś sprawa jest niemal zamknięta.
Przecieki do prasy potwierdzają, że integracja Mińska z Moskwą jest już tylko kwestią czasu. Łukaszenko w tej kwestii praktycznie nie ma wyboru. Od lata zeszłego roku, kiedy pacyfikowano manifestacje przeciwników sfałszowanych wyborów, każdy jego krok przyspieszał izolację Białorusi. Porwanie samolotu Ryanair i zatrzymanie Ramana Pratasiewicza tylko domknęły ten opętańczy korowód.
Dziś żaden z przywódców wolnego świata nie poda Łukaszence ręki. Sankcje będą coraz boleśniejsze, a legitymacja polityczna dyktatora skurczy się do zera. Zostanie mu naga siła i imperialna Rosja, która sypnie groszem, a potem chwyci za kark i go skręci wraz z resztkami białoruskiej niezależności. Będzie to wyłączne, osobiste dzieło Łukaszenki, który z takim właśnie jarzmem przejdzie do historii swojej ojczyzny.
Zastanawiam się czasem, po co to rosyjskiemu alter ego Łukaszenki – Putinowi? Po co mu zbankrutowana, ukradziona przez bandytów Łukaszenki Białoruś? Przecież otrzyma w prezencie od mińskiego reżimu głównie problemy; obłożoną sankcjami gospodarkę, długi do uregulowania, nienawidzący dyktatury naród, rewolucyjny gen – dziedzictwo 2020 roku. Po co to Putinowi? Po nic. Jedyną racją prezydenta Rosji jest dziedzictwo moskiewskiego imperializmu; powiększanie – i tak niemałego kraju – o kolejne terytoria. Parcie na zachód, co zalecał już w swoim (apokryficznym) testamencie Piotr I. Za wszelką cenę i wszelkimi dostępnymi metodami. W tym sensie Moskwa się nie zmieniła od początków XVIII wieku.
Putina można jeszcze pojąć, ale jak Łukaszenkę? Zdradza właśnie ojczyznę. Spiskuje za plecami narodu. Rozstrzyga – może na setki lat – o przyszłości cywilizacyjnej swojego kraju. To nie będzie świetlista przyszłość, tylko ciężki los wydrenowanej z ludzi (uciekną na Zachód) rosyjskiej prowincji.