Wstrząsy poprzednich czterech lat, a było ich przecież wiele – afera hazardowa, likwidacja stoczni czy nieudolność podczas ustalenia zasad prowadzenia śledztwa smoleńskiego – nie powodowały tak szybkiego tracenia autorytetu przez rządzącą ekipę. Nawet jeśli notowania spadały, to tylko na chwilę, a potem znów wszystko wracało do normy. Teraz jest inaczej – szef rządu i jego ministrowie stali się obiektami niewybrednych żartów w Internecie,  a ich występy w telewizji podnoszą widzom ciśnienie.

Wytłumaczenie jest banalnie proste: w poprzedniej kadencji ekipa Tuska wykonywała wyłącznie ruchy pozorowane. Nie przeprowadziła reformy mundurówek, bo przecież mogłaby przegrać wybory, obiecywała, że nie podniesie wieku emerytalnego, ponieważ część wyborców z pewnością nie poparłaby kandydatów PO w czasie wyborów prezydenckich i parlamentarnych, nie podnosiła składki rentowej, gdyż bała się wściekłości przedsiębiorców. Takie udawanie rządzenia wystarczyło, aby wygrywać kolejne wybory i ośmieszać opozycję. To jednak za mało, by zmienić kraj i przygotować go na nadchodzącą falę kryzysu.

Nie oszukujmy się – druga kadencja wyglądałaby podobnie jak pierwsza, ale o swoje upomniała się rzeczywistość. Jeśli Polska nie chce się znaleźć w tym samym klubie co Grecja i Portugalia, musi zacząć nieprzyjemne dla społeczeństwa reformy. Obywatele mogliby to nawet zrozumieć, gdyby nie fakt, że obiecano im zupełnie co innego. To trochę jak z narzeczonymi przed ślubem. Dopóki razem nie mieszkają, a spotykają się głównie  w kinie i kawiarniach, dziewczyna zachwyca powabem. Gdy jednak po ślubie okazuje się, że nie potrafi prać, gotować i sprzątać, czar zaczyna pryskać.

Ekipa PO dzięki ekspertom od PR okazała się świetna  w okresie narzeczeńskim. Była miła, nadskakiwała wyborcom i starała się jak najmniej ich drażnić. Gdy jednak zauroczenie minęło, trzeba było wziąć się do roboty. I okazało się, że to potrafi niewielu ministrów.