Bardziej przypomina on jednak ochłap rzucany samorządowcom na odczepkę niż prawdziwą reformę systemu. Systemu, który doprowadza gminy do ruiny, i który jest też jednym z głównych powodów zapaści w polskiej edukacji.
Nauczyciele należą do najbardziej uprzywilejowanych grup zawodowych w Polsce. O ich pełnopłatnych ponadtrzymiesięcznych wakacjach, trzech latach przerwy w pracy na poprawę zdrowia, ochronie przed zwolnieniem, gwarancji awansu i wysokości pensji zwykły pracownik może tylko pomarzyć. Jak mawiał jednak Milton Friedman, nie ma darmowych obiadów. Rachunek za ten zbiór fantastycznych uprawnień płacą głównie samorządowcy, ale także podatnicy i rodzice. Odbija się to też na jakości kształcenia.
Samorządowcy są w sytuacji najgorszej, niemal schizofrenicznej. Rząd mówi im tak: macie dawać pedagogom takie a takie urlopy, płacić tyle a tyle, nie możecie ich zwalniać ani motywować, jak chcecie, awansujcie ich według przez nas ustalonych reguł. Tyle że rząd, wymagając dotrzymywania tych warunków, za to nie płaci. Gminy dokładają do tego, co dostaną z budżetu, kilkanaście miliardów złotych rocznie.
Podatnicy tracą na tym, że finansowana przez nich subwencja oświatowa mogłaby być wykorzystana o wiele efektywniej. Przykładem są szkoły, w których Karta nie obowiązuje. Wreszcie jest rodzic – zmuszany do tego, żeby dziecko brało korepetycje niemal z każdego przedmiotu, zastanawiający się nad tym, co zrobić z dziećmi w przerwie świątecznej, niemogący posłać dzieci na kursy uzupełniające w okresie ferii czy wakacji. Wtedy pedagodzy muszą odpocząć, a szkoły świecą pustkami.
Profesor Michał Kulesza nawoływał rząd na wrześniowym Samorządowym Kongresie Oświaty („Rzeczpospolita" była patronem tego wydarzenia) do opamiętania. Mówił, że samorządowcy doszli do ściany i nie mają się już dokąd cofnąć. W podobnym tonie na naszych łamach wypowiadał się o Karcie profesor Leszek Balcerowicz. Poszedł nawet dalej. Apelował do gmin o czynne wystąpienie przeciw polityce rządu. Jako wzorzec wywierania presji na władzę wskazywał sprawę ACTA, kiedy przeciwnicy zmian wyszli na ulice i zalali rządowe skrzynki e-mailami.