Wywalczył sobie prawo do rywalizacji także ze zdrowymi i wskazywał drogę innym. Nie tylko sportowcom.

Tak było aż do czwartku, gdy się okazało, że Pistorius spadł z pomnika. Dziś nawet trudno powiedzieć, czy to sukces i bogactwo tak go zmieniły, czy podziwianego przez cały świat Oscara po prostu nigdy nie było. Z jednakową podejrzliwością należy traktować tych, którzy po tragedii nagle przypomnieli sobie, że nie wszystko w jego życiu było proste jak bieg do mety, jak i tych, którzy do przedwczoraj podawali nam do wierzenia słodką historię z morałem.

Ale trudno zaprzeczyć, że potrzebowaliśmy tej bajki. Jeszcze w czwartek rano opiniotwórcze media całego świata przez kilka godzin suflowały tezę o wypadku, przedstawiały Pistoriusa jako ofiarę niezawinionej tragedii, prawie szekspirowskiego bohatera. Ta wersja wydawała się wiarygodna, bo chcieliśmy w nią wierzyć, choć wypadek zdarzył się na osiedlu strzeżonym jak forteca, a ofiarą była kobieta bajecznej urody, którą trudno pomylić z włamywaczem.

Teraz Pistorius jest oskarżony o morderstwo z premedytacją i trudno sobie wyobrazić, że uniknie więzienia. A co mamy zrobić my, już ciężko poszkodowani przez Lance’a Armstronga, dopingowego doktora Eufemiano Fuentesa i bukmacherów oszustów z Singapuru, ze swoim uczuciem do sportu? Czekać, aż się okaże, że idol nastolatków Rafael Nadal i hiszpańscy piłkarze wygrywali na koksie, Katar kupił sobie nie tylko prawo organizacji mundialu, ale i tytuł mistrza świata?

Początek roku dostarczył wielu argumentów tym, którzy twierdzą, że sport to już tylko show i biznes, że nie stoi za nim jakaś warta poparcia idea, a święte zasady olimpizmu i fair play nikomu nie przyświecają, ani na stadionie, ani w życiu. Tragedia Oscara Pistoriusa to najsmutniejsze z możliwych walentynki dla zakochanych w sporcie.