Donald Tusk, po usunięciu z rządu Jarosława Gowina, idzie za ciosem – zdecydował, że projekt ustawy o związkach partnerskich będzie przygotowywany przez partyjnych liberałów. Konserwatyści zostali od prac odsunięci i – jak można podejrzewać – będą mogli najwyżej zgłosić kosmetyczne poprawki do projektu.

Czy to tylko kolejny etap upokarzania prawego skrzydła PO i próba sił, czy już przestawienie partii na nowe tory? Wiele wskazuje, że trafna jest ta druga ocena. Donald Tusk nie tak dawno jeszcze mówił, że z wiekiem staje się bardziej konserwatywny. Najwyraźniej parę lat rządów podziałało na niego jak eliksir młodości, a skutkiem odmłodzenia było to, że dryfował coraz bardziej na lewo. Teraz najwyraźniej ten samotny dryf przestał mu wystarczać – zastosował zasadę „partia to ja” i wymusza na całym ugrupowaniu, aby płynęło wraz z nim.

Trudno jednak podejrzewać, że racjonalny do bólu lider Platformy podejmuje taką decyzję z przyczyn osobistych, ideowych. Że sprawy światopoglądowe – które dotąd raczej mało go interesowały – nagle stały się w jego życiu bardzo ważne. Gwałtowne pociągnięcie za ster partii to – jak zwykle u Donalda Tuska – efekt politycznej kalkulacji. Premier albo uznał, że w walce o rząd dusz konserwatywnych wyborców i tak nie ma szans z Prawem i Sprawiedliwością, albo stał się wyznawcą wątpliwej teorii, że świat nieuchronnie odchodzi od tradycyjnych wartości i nie da się tego zmienić – a więc polityczne frukty można zdobyć, tylko głosząc lewicowe idee.

Jeśli tym razem wykaże się konsekwencją (a dotąd nie była to cecha, z której znaliśmy premiera), Platformę Obywatelską czeka trzęsienie ziemi – bardziej prawdopodobna staje się secesja konserwatystów, a skutkiem mogą być wcześniejsze wybory. Wyborcy będą musieli zdecydować, czy odpowiada im nowa twarz partii Tuska, coraz bardziej podobna do oblicza Palikota.