Ofensywa znad Wieprza, dzięki której odrzucono spod Warszawy wojska bolszewickie, w istocie była cudem. Oczywiście nie w sensie militarnym, bo w kategoriach wojskowych była po prostu sprawnie i konsekwentnie przeprowadzonym manewrem taktycznym, który równie dobrze mógł się nie udać.
W kategoriach cudu należy traktować co innego. Niebywałą mobilizację, jaka była udziałem podzielonego przez ponad sto lat narodu, jego siłę duchową, chęć przetrwania wobec nawały, która potrafiła zmieść imperia. Taka była Rosja Sowiecka niemal trzy lata po rewolucji. Tacy byli jej przywódcy, którzy z pełną wiarą w siłę ideologii i możliwość okiełznania przyszłości parli z ogniem rewolucji na Zachód.
Po drodze była Polska. Młoda, posklejana ze strzępów dziewiętnastowiecznych mocarstw, bez sprawnej administracji, doświadczonej armii, jednolitej infrastruktury i doktryny. A jednak oparła się mocy Armii Czerwonej. Zatrzymała ją na przedmieściach Warszawy. Odrzuciła na wschód. Wywalczyła wolny państwowy byt. To było trudne do wyobrażenia, tym łatwiej więc powodzenie tej operacji zasłużyło w oczach współczesnych na miano cudu.
Piętnasty dzień sierpnia, o czym warto pamiętać, ustanowiony został oficjalnym Świętem Żołnierza już trzy lata po bitwie, 4 sierpnia 1923 roku. Świętowano go nieprzerwanie do 1947 roku, kiedy został zastąpiony Dniem Wojska Polskiego, przypadającym w rocznicę chrztu bojowego 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki na polach pod Lenino. W wolnej Polsce powrócono do sierpniowej daty w drodze sejmowej ustawy z lipca 1992 roku.
Czy to była polityczna demonstracja? Symboliczne odcięcie się od „niesłusznej” przeszłości i drwina z ofiary rodaków na froncie białoruskim? Nie mam takiego wrażenia. Powrót do sierpniowej daty trzeba rozumieć nie tylko jako odnalezienie właściwych kolein historii. To przede wszystkim oddanie hołdu tamtej narodowej mobilizacji, która dała zwycięstwo na miarę snów i marzeń, po ponad dwóch stuleciach klęsk i niepowodzeń.