W niewielkim bowiem stopniu poprawiają one bezpieczeństwo państwa, narażają budżet Ministerstwa Obrony na zbędne koszty, a z geopolitycznego punktu widzenia w ogóle trudno uzasadnić nasz niedawny entuzjazm dla interwencji.
Znaczące polskie siły przebywały, często także walczyły, przez pięć lat w Iraku i siedem w Afganistanie. W okresach szczytowych w tym pierwszym stacjonowało 2500 żołnierzy, w drugim – 2600. W 2009 r. Polska miała wojska w siedmiu krajach na trzech kontynentach (Afganistan, Irak, Czad, Kosowo, Bośnia, Syria, Liban), choć – poza Afganistanem – były to małe oddziały lub grupy szkoleniowe. W 2006 r. zdarzyło nam się nawet wysłać żandarmów do Konga. Niewiele państw europejskich ekspediowało wojska za morza z takim rozmachem.
1
Wolna Polska odziedziczyła po komunizmie misje ONZ w Syrii na wzgórzach Golan i na południu Libanu. W wojsku, nie bez racji, uważano je za sanatorium. Żołnierzom nic nie groziło, dobrze im płacono, a ponadto mogli pohandlować złotem.
Nasz kraj nie odnosił z misji najmniejszych korzyści, na miejscu zaś nie przynosiły nam chwały. Wojsko ONZ w Libanie nie potrafiło przeszkodzić opanowaniu południa przez Hezbollach, a potem interwencji izraelskiej w 2006 r. Polscy żołnierze przeczekali ją w... schronach.
Zanim spóźnioną decyzją rządu w 2009 r. wycofaliśmy się z Syrii i Libanu, weszliśmy w nowy typ interwencji o znacznie większej skali. To najpierw Irak, a potem Afganistan. W pierwszym wypadku wsparliśmy Amerykanów, licząc na zbudowanie z nimi specjalnych relacji, co się nie udało. W drugim walczyliśmy, bo taka była decyzja całego NATO. Chcieliśmy udowodnić wiarygodność sojuszniczą, by wzmocnić poczucie obowiązku innych członków Paktu wynikające z artykułu 5. traktatu waszyngtońskiego. Wzmocniliśmy? Wątpliwe. Interwencja w Afganistanie nie wpłynie na udzielenie nam pomocy (lub nie) w razie agresji na nasz kraj.