Rzekomo spotkał się z Kliczką. Rzekomo zadzwonił do Jaceniuka. Rzekomo ma powołać jakieś grono debatujące o porozumieniu z opozycją.

Może i do takich spotkań doszło, trudno dyskutować z faktami. Jednak nie mam wątpliwości, że to działania pozorne. Janukowycz kradnie czas, próbuje – jak dotąd  - zwodzić opozycję. Prowadzi strategię odkładania w czasie trudnych rozwiązań, bo wie, że zima, a przede wszystkim znużenie protestujących, to jego najlepsi sojusznicy.  Ale ręce ma wolne. Nie musi już niczego udawać przed Europą. Wilno i wszystko, co nastąpiło po nim, pokazało, że wybrał kurs na wschód. Musi się liczyć tylko z Władimirem Putinem i... realiami.

A jakie są realia? Przede wszystkim ma przeciw sobie coraz większą część opinii publicznej. Gdyby dziś odbywały się wybory, nie miałby najmniejszych szans na sukces. Z drugiej strony krzepną siły lojalistów. Ludzie wokół Janukowycza i sympatycy Partii Regionów mają już coraz bardziej dosyć tego, co się dzieje na Majdanie. Zatem i presja, by wreszcie rozprawić się z buntem rośnie.  Z drugiej strony buntownicy sfrustrowani brakiem sukcesów też się radykalizują i grożą budową alternatywnych instytucji państwowych. Skalę radykalizmu najlepiej pokazują wydarzenia niedzielnej nocy, kiedy doszło do regularnej walki i spalenia autobusu. Śmiem sądzić, że to nie ostatni spalony autobus. Będzie ich więcej, podobnie jak  należy się liczyć z coraz większą liczbą poszkodowanych w czasie zamieszek. Owa radykalizacja nastrojów, a co za tym idzie, coraz dramatyczniejsze obrazki z okolic Majdanu, będą coraz bardziej polaryzowały opinię publiczną na Ukrainie. Gorzej, że spowodują również topnienie i tak wąskiej grupy sympatyków Majdanu w szeregach przedstawicieli światowej opinii publicznej. Płomienie, krew i ranni nigdy nie sprzyjają popularności ulicznych protestów. Wie to Janukowycz i  tylko kwestią czasu jest, kiedy zacznie straszyć świat perspektywą terroru na ulicach Kijowa. Niewykluczone, że sam go sprowokuje, by mieć argumenty na rzecz rozwiązań siłowych.

Mam wrażenie, że decyzję już podjął. Zaostrzenie przepisów karnych i szykany prawne wymierzone w opozycję każą domniemywać, że plany stanu wojennego są już zatwierdzone, a jego wprowadzenie jest kwestią czasu. W takim pojedynku, jak w Polsce w grudniu 1981 roku, społeczeństwo nie ma najmniejszych szans. Przynajmniej na krótką metę. Jest tylko pytanie o liczbę ofiar i... straconych lat. Bo zapewne – podobnie jak w Polsce po stanie wojennym – kiedyś opinia publiczna znów podniesie sztandar reform.

Mam świadomość, że to tylko prawdopodobny scenariusz. Sytuacja w Kijowie może się potoczyć inaczej, jednak wiele przemawia, że szanse na to są nikłe. Za dużo się wydarzyło. Determinacja i radykalizm po obu stronach – zbyt wielkie. Gdyby zaś doszło do konfrontacji na Ukrainie, my tu w Polsce musimy być na nią przygotowani. Zarówno od strony politycznej, jak i humanitarnej. Będziemy pierwszymi, którzy doświadczą choćby rzeszy uchodźców. Czy mamy tego świadomość? Nie specjalnie w to wierzę. Czy staniemy na wysokości zadania? Oby, bo pokłady empatii są wśród Polaków wciąż ogromne. Nie wyprzedzając więc rzeczywistości intensywnie rozmawiajmy o ukraińskiej powtórce grudnia 1981, bo taka perspektywa robi się coraz bardziej realna.