Nie przestrzegała go już osiem lat temu, czyli w czasach, gdy stosunki Moskwy z Zachodem były niezłe, a lada moment miały wkroczyć w epokę zapowiadającego się na Europejczyka prezydenta Dmitrija Miedwiediewa i poddać się resetowi z Ameryką.
Ale teraz grzebiąc martwy od dawna traktat, Rosja podbiła stawkę w grze polegającej na zastraszaniu. Ta gra od momentu, gdy Zachód zaczął reagować restrykcjami na rozpętaną przez Moskwę wojnę na Ukrainie, trwa nieustannie.
Niemal każdego dnia Rosja zrobi lub ogłosi coś, co wzbudzi lęk. Raz rosyjskie bombowce przelecą nad Kanałem La Manche, przeciskając się między samolotami pasażerskimi i sprawdzając czujność brytyjskich sił powietrznych. Potem podobne bombowce pojawią się nad Norwegią i niby przez przypadek do tamtejszej opinii publicznej trafi rozmowa, którą prowadzili rosyjscy piloci. A z niej wyniknie, że jeden z rosyjskich samolotów ma na pokładzie gotowe do zrzucenia bomby jądrowe.
Nie upłynął nawet jeden dzień od pogrzebania przez Moskwę CFE, a już pojawiła się następna budząca grozę informacja. Tak jak i tę o traktacie o konwencjonalnych siłach zbrojnych wprowadził ją do obiegu rosyjski dyplomata średniego szczebla. Tym razem szef departamentu MSZ postraszył sprowadzeniem broni atomowej na okupowany od roku Krym. - Na razie pewnie jej tam nie ma, a nawet nie wiem, czy są plany, żeby miała być. Ale jak zechcemy, to będzie - stwierdził w typowym stylu.
Celem tej codziennej kampanii jest doprowadzenie społeczeństw zachodnich do stanu takiego przerażenia, że wymuszą na swoich przywódcach całkowitą już uległość wobec Kremla. Pozwolą im, by nie tylko nie karali Rosji dotkliwymi sankcjami, ale i pozwolili odtwarzać spokojnie imperium, wykreślać strefy wpływów czy anektować atrakcyjne kawałki innych państw. Także na terenach, które niby już na Zachodzie są, bo należą do NATO i Unii Europejskiej, ale przez Moskwę są postrzegane jako inne, takie postradzieckie.