Ameryka stanowiła przez ostatnie 150 lat centrum polskiego świata. Najpierw – jeszcze w czasach zaborów – była celem polskich wędrówek „za chlebem”. Sam znalazłem w zbiorach Muzeum Emigracji na Ellis Island kartę niejakiego Leona Surdykowskiego, który przybył w 1884 roku; wpisano mu jako miejsce urodzenia Kutno, ale narodowość rosyjską, bo wtedy miasto wchodziło w skład imperium carskiego.
Za komuny szczytem marzeń polskiego wieśniaka było dostać się do „Hameryki” i zarabiać „dutki” (albo jak mówiono w miastach, „sałatę”). Jeszcze w latach 80. spotkałem w pewnej podhalańskiej wsi gazdę, który dobrze wiedział, gdzie jest Nowy Targ, podobnie jak Chicago (wymawiano tę nazwę fonetycznie), ale już Warszawa przekraczała jego amerykocentryczne pojmowanie.
Ameryka wciąż pozostaje jednak w centrum polskiej polityki zagranicznej
Potem szczęśliwie zmieniliśmy ustrój, przyjęto nas do UE i wtedy się okazało, że lepiej pracować legalnie w Londynie czy Paryżu niż „na lewo” w Chicago albo na „Grinpojencie”. Monstrualne dotąd kolejki pod amerykańskimi konsulatami zmalały do zera, bo dziś podróżujemy bez wizy i nikt o zdrowych zmysłach nie przedłuża samowolnie pobytu.
Czytaj więcej
Donald Trump wezwał przywódcę Rosji, Władimira Putina, by ten „przestał strzelać, usiadł i podpis...
Ameryka wciąż pozostaje jednak w centrum naszej polityki zagranicznej, zwłaszcza w aspekcie bezpieczeństwa. Kto nas obroni przed „ruskim niedźwiedziem”, jeśli nie przyjaciele zza oceanu? Jesteśmy jedynym narodem, który ma aż dwa pomniki bohaterów amerykańskiej rewolucji w pobliżu Białego Domu (Kościuszko i Pułaski), następni w kolejności Francuzi i Niemcy – tylko po jednym. Po to przecież ryzykował życie płk Kukliński, po to przelewali krew polscy żołnierze w górach Afganistanu i na pustyniach Iraku.