Wyobraźmy sobie, ot, choćby w ramach terapeutycznego ćwiczenia, że mogłoby być inaczej. Zamiast przepełnionych dworców i punktów recepcyjnych oraz słaniających się na nogach ze zmęczenia wolontariuszy, a przede wszystkim umordowanych, martwiących się o przyszłość uchodźców, państwo po ponad trzech tygodniach mogłoby zadziałać sprawniej, a UE udzielić nam profesjonalnej pomocy. Autobusy i pociągi udekorowane europejskimi i ukraińskimi flagami odbierałyby ludzi z większych miast i wiozły w kierunku, i w takiej liczbie, jaki wynikałby ze zgłoszeń poszczególnych państw członkowskich. Zgłoszenia przyjmowano by w ramach mechanizmu relokacji. Nawet jest już odpowiedni instrument, nazwany bardzo po polsku – „platformą solidarności”. Powstałaby wtedy szybko europejska ewidencja miejsc, a może nawet specjalna aplikacja na urządzenia mobilne dla uchodźców informująca o możliwościach i zrozumiała, bo stworzona po ukraińsku. Tak, wiem, że to obraz utopijny i że przy żadnym jeszcze kryzysie humanitarnym tak się nie stało. Ale czy nie można by wreszcie czegoś się nauczyć?

Na wybuch wojny trudno się przygotować, choć historia pokazuje, że w czasach niespokojnych dobrze mieć pełny bak w aucie. Zrozumiałe jest, też, że na początku tej wojny na granicy polsko-ukraińskiej zapanował chaos – po obu stronach. Ale nie jest zrozumiałe, dlaczego narzędzia, które zostały przygotowane na takie właśnie dramatyczne okazje, nie działają wcale. Wszystko jest zrywem, odruchem serca, okazaniem pozytywnych emocji. To zbyt mało, by zorganizować milionom osób życie przez następny rok.

Czytaj więcej

Polska, Słowacja, Węgry i Rumunia nie proszą Unii o pomoc w przyjmowaniu Ukraińców

Polski rząd i partia rządząca z nieznanych przyczyn mają alergię na słowo „relokacja”. Kojarzy im się pewnie z hordami ciemnoskórych młodych mężczyzn napadających na sklepy i gwałcących kobiety. Ulegają propagandzie, którą sami stworzyli w TVP. Ta fobia (kwalifikująca się do szybkiej terapii) to odzwierciedlenie własnych strachów, zahamowań i projekcji. Czy naprawdę dlatego, że kiedyś, hipotetycznie w ramach „platformy solidarności”, powinniśmy przyjąć innych uchodźców, np. (strach pomyśleć!) o innym kolorze skóry, to dziś ukraińskie matki z dziećmi nie mogą skorzystać z mechanizmu relokacji? A może jest jeszcze jakaś inna przyczyna?

Obawiam się, że tak. Nie chcemy integrować się z Unią bardziej niż to konieczne, czyli by podróżować po Europie bez paszportu i być beneficjentem funduszy. Choć nawet i to nie wychodzi nam dobrze. A nade wszystko rząd absolutnie niczego nie chce Unii zawdzięczać. Krzyczy więc głośno, że nie dają nam pieniędzy z Funduszu Odbudowy, a nie wykorzystuje tych środków, które na cele humanitarne można przeznaczyć już teraz. Niechęć ta jest posunięta tak daleko, że nawet na czekach uroczyście wręczanych parę miesięcy temu gminom przez premiera Mateusza Morawieckiego zapomniano dopisać, kto je funduje, i musiała interweniować Komisja Europejska. Więc autobusy, samoloty i pociągi sprawnie relokujące uchodźców pod europejską flagą to zły sen rządzących. A może by elektorat uwierzył, że ta Wspólnota jest nam do czegoś potrzebna? I kto wtedy wygrałby wybory?