„Czułem się, jakbym zdawał egzamin życia u biblijnego patriarchy z obrazów Rembrandta” – pisze Trzaskowski wspominając egzamin u byłego szefa MSZ, jednego z ojców założycieli III RP. Przy okazji mimochodem wspomina, że egzamin ów zdawał po francusku, a po latach spotkał się, już jako ważny polityk, z Edgarem Morinem, francuskim filozofem, którego pracę referował przed Geremkiem po francusku po kursie z cywilizacji europejskiej.
Wspomnienie w formie anegdoty jest naprawdę bardzo zgrabnie napisane. Ba, jest być może nawet nieco dowcipne. Forma, którą Trzaskowski nadał temu wspomnieniu, predestynuje je, by znaleźć się w antologiach anegdot z życia bardziej i mniej słynnych ludzi, w których czytelnik podziwia subtelne aluzje, niedopowiedzenia i dostrzeganie biblijnego patriarchy z obrazu Rembrandta w prof. Geremku.
Problem w tym, że Rafał Trzaskowski nie podsumowuje obecnie swojego życia, tylko chce napisać kolejny jego rozdział zatytułowany „Rafał Trzaskowski – prezydent Warszawy”. Ba, ma świadomość, że ten rozdział ma być dla jego partii prologiem większej opowieści pod tytułem „Platforma Obywatelska – powrót do władzy”. Trzaskowski nie jest politykiem od wczoraj, wie, że gdy trwa kampania wyborcza wypowiedzi polityka nie dzielą się na publiczne deklaracje i prywatne wspominki o swoim barwnym życiu. Każda wypowiedź kandydata na ważne stanowisko wybierane w wyborach powszechnych ma znaczenie polityczne.
Tymczasem historia o egzaminie zdawanym po francusku u biblijnego patriarchy jest politycznym strzałem do własnej bramki. Dlaczego? Bo wyborcy, którzy – być może – docenią fakt znajomości z prof. Geremkiem, Edgarem Morinem i znajomości malarstwa Rembrandta, w większości zagłosowaliby na Rafała Trzaskowskiego nawet gdyby ten w kampanii wyborczej nie wypowiedział ani jednego słowa – tylko dlatego, że nie jest Patrykiem Jakim. Z kolei ci wyborcy, o których w każdych wyborach toczy się walka, czyli wyborcy niezdecydowani, którzy wahają się między głównymi kandydatami, po takim wystrzale nieco pretensjonalnego zachwytu kandydata nad faktem, że należy do elity – raczej skłonią się ku jego rywalowi. Dlaczego? Już w XIX wieku Alexis de Tocqueville tłumaczył, że w demokracji ludzie raczej nie wybierają na stanowiska ludzi, których uznają za lepszych od siebie – bo wtedy za każdym razem taki polityk przypomina im całym sobą, że oni są gorsi. Ludzie wybierają więc podobnych sobie. Donald Tusk wygrywał wybory, bo był chłopakiem z podwórka. Jarosław Kaczyński i PiS wygrali wybory, bo stali się trybunami ludowymi. Można patrząc na obraz Rembrandta kręcić z dezaprobatą głową wobec takiej rzeczywistości – ale rzeczywistości to nie zmieni.