Przywódcy PRL wiedzieli, że stoją na skraju katastrofy gospodarczej. Wiedzieli również, że pomimo słabości strajków – potwierdzały to raporty SB – wśród młodych Polaków niepamiętających traumy stanu wojennego narasta wrzenie, które może przerodzić się w eksplozję. Wiedzieli, że wojska sowieckie nie pośpieszą im już z pomocą. Wszystkie dane wskazują, że towarzysze z Moskwy naciskali na kompromis w Polsce.
W tak groźnej sytuacji jedynym sensownym manewrem, aby spacyfikować społeczeństwo (który zresztą komuniści wypróbowali w przeszłości), było podzielenie się odpowiedzialnością z opozycją. Czyli kooptacja jej części do instytucji państwowych przy zapewnieniu sobie pakietu kontrolnego.
Pierwotnie strona rządowa naciskała na stworzenie wspólnych list wyborczych, na których miejsca zagwarantowane miała mieć także opozycja. Ostatecznie doszło do wynegocjowania wolnych wyborów do 35 proc. mandatów w Sejmie i 100 proc. w pozbawionym realnych uprawnień Senacie. 35-procentowa demokracja miała bezpiecznik w postaci prezydentury Wojciecha Jaruzelskiego wyposażonego w rozległe prawa, włącznie z możliwością swobodnego rozwiązywania parlamentu. Strona komunistyczna nie myślała bowiem o demokracji, ale o ratowaniu swojej władzy.
Natomiast strona solidarnościowa, przystępując do rozmów, realizowała cele, które na sztandarach wypisała od początku. Nie posiadała nawet części tej wiedzy, którą dysponowali włodarze PRL. W opozycji byli wprawdzie wizjonerzy tacy jak Kornel Morawiecki czy Andrzej Gwiazda odrzucający Okrągły Stół, ale trudno oskarżać przywódców "Solidarności" o to, że usiłowali przełamać impas, w jakim Polska znalazła się od stanu wojennego.
Można natomiast zarzucić im, że potem nie tylko nie potrafili nadążyć za historią, ale blokowali rozwój demokracji w Polsce tak, że za rok Polska z awangardy przemian stała się jej ariergardą.