[b][link=http://blog.rp.pl/magierowski/2009/05/20/barroso-a-kto-to-jest-barroso/]skomentuj na blogu[/link][/b]
A Roya Jenkinsa i Sicco Mansholta? Ba! Żarty na bok. Pies z kulawą nogą nie wie, kto to taki. Nic dziwnego, dżentelmeni ci bowiem zajmowali poślednie miejsce w politycznej hierarchii Starego Kontynentu. Byli mianowicie... szefami Komisji Europejskiej. Dzisiejszy przewodniczący Jose Manuel Barroso walczący jak lew o drugą kadencję może za 30 lat podążyć ich śladem i rozpuścić się w otchłani niepamięci.
Tak naprawdę tylko Jacques Delors uniknął tego losu. Francuski socjalista, który promował gospodarczy liberalizm i nie wstydził się swojego katolicyzmu, ale jednocześnie mający obsesję na punkcie europejskiego państwa federacyjnego. To on stworzył podwaliny pod wolny rynek i wspólną walutę, ale to on także stał się symbolem lewicowego przechyłu w projekcie unijnej utopii.
Symbolem, dodajmy, serdecznie znienawidzonym przez Brytyjczyków. W 1990 r. "The Sun" zamieścił na okładce wielki tytuł "Up Yours, Delors" (to nieco, ale tylko nieco, łagodniejsza forma słynnego angielskiego pozdrowienia zaczynającego się na "F"). W tekście tabloid zachęcał swoich czytelników, by powiedzieli "francuskiemu palantowi", gdzie "ma sobie wsadzić swoje ecu" (czyli protoplastę euro).
A zatem Delors przynajmniej budził emocje, w przeciwieństwie do Barroso, człowieka o charyzmie portugalskiego korka. Ale drugi Delors już się nam nie trafi. Żadnemu z przywódców dużych państw UE, a szczególnie prezydentowi Francji, nie zależy dziś na tym, by stanowisko przewodniczącego Komisji objął silny i wyrazisty polityk, który – nie daj Bóg – mógłby mieć nieco inną wizję Europy niż Nicolas Sarkozy. Barroso dopnie zapewne swego i porządzi sobie jeszcze w Brukseli (zanim dołączy do panteonu Thornów i Jenkinsów), tym bardziej że za chwilę główni gracze Unii będą zajęci walką o jeszcze fajniejszą posadę: prezydenta Unii.