[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/08/16/hollywoodzka-martyrologia/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Takie głośne obrazy jak "Good Night and Good Luck" czy im podobne opowiadały jak amerykańscy postępowi dziennikarze i filmowcy przeciwstawili się upiornemu terrorowi senatora z Wisconsin i jakim prześladowaniom za swój heroizm byli poddawani. Ostatnio, w "Canal Plus" straszy filmowa biografia (?) scenarzysty i pisarza Daltona Trumbo, któremu sławetny senator uniemożliwił pisanie scenariuszy pod własnym nazwiskiem. Ten ociekający sentymentalizmem film, w którym najgłośniejsi amerykańscy aktorzy na najwyższym diapazonie deklamują o "prześladowaniach", "cierpieniu", a nawet "krwi" (tak, to nie pomyłka), każe zastanowić się nad anatomią martyrologii "fabryki snów".

Zacznijmy od Josepha McCarthy'ego. Ten senator z Wisconsin był politycznym awanturnikiem, który w roku 1950 postanowił wykorzystać antykomunizm i wypłynąć na fali oczyszczania amerykańskiego życia publicznego z agentów Kremla. Przez cztery lata McCarthy straszył w amerykańskiej polityce; rzucając wielokrotnie zupełnie nieuzasadnione oskarżenia i ogłaszając wyssane z palca rewelacje, przyczynił się w dużej mierze do kompromitacji walki z komunizmem. Pozbyli się go towarzysze z partii republikańskiej, a McCarthy niewiele później bo w 1957 roku umarł w konsekwencji głębokiego alkoholizmu. Trafna wydaje się wypowiedź przypisywana ówczesnemu (republikańskiemu) prezydentowi USA, Dwightowi Eisenhowerowi, że głównym agentem Kremla w Ameryce był McCarthy właśnie. Chodziło oczywiście o bilans jego działalności, a nie realne afiliacje. Sprawę McCarthy'ego uznać można za dość typowy eksces demokracji w sytuacji zagrożenia. Można ją potraktować również jako symptom zdrowia Stanów, które dały sobie z nim radę bez szczególnych kosztów. Co nie znaczy, że nie spowodowała ona rozmaitych niesprawiedliwych i przykrych dla niektórych ludzi konsekwencji. Zagrożenie było jednak wówczas realne. Trzyletnia wojna w Korei przyniosła samym Amerykanom ponad 30 tysięcy ofiar, a niebezpieczeństwo ataku państw komunistycznych zwłaszcza w okresie stalinowskim było bardzo prawdopodobne.

Komunistyczna infiltracja administracji amerykańskiej za czasów prezydentury Franklina D. Roosevelta była wielokrotnie potwierdzonym faktem, tak jak i sympatia amerykańskich środowisk twórczych dla komunizmu. Tymczasem do 56 roku oficjalną doktryną komunistów było traktowanie ZSRR jako swej jedynej ojczyzny, a praca na jego rzecz była ich obowiązkiem. Granica między zwykłą komunistyczną działalnością, a agenturą na rzecz Kremla była wtedy rzeczą umowną. Nic dziwnego więc, że trzeba się było przed nią bronić, a demaskowanie komunistów na publicznych stanowiskach było nie prześladowaniem ludzi za ich poglądy, ale ze wszech miar uzasadnioną obroną państwa przed totalitarnym zagrożeniem. Amerykański Komitet Izby Reprezentantow do Badania Działalności Antyamerykańskiej, nie miał nic wspólnego z McCarthym, powstał w 1938 roku, a zajmował się min. identyfikacją komunistów i nazistów na państwowych stanowiskach. Trudno wyobrazić sobie tego typu działania bez czasowego naruszania praw obywatelskich i rozmaitych ekscesów z tym związanych. Należało je zwalczać, natomiast robienie z nich, jak demonstruje to Hollywood dziś, nieomal lustrzanego odbicia komunistycznego terroru, jest niesmacznym absurdem. Warto pamiętać, że wielu z tych, którzy utracili prawo do np. pisania (pod własnym nazwiskiem) scenariuszy filmowych, wychwalało system budowany na masowych zbrodniach. I w tym kontekście należy zobaczyć ową hollywoodzką martyrologię.