Jego opowieść brzmi bardzo znajomo: w wielu krajach świata istnieją diaspory Afrykanerów, którzy boją się wrócić. Jaką cenę przychodzi im płacić za grzechy swych przodków, najlepiej opisuje w swej budzącej dreszcze prozie noblista J.M. Coetzee: gwałty, pobicia, napady, morderstwa.
Ale zdaniem rządu RPA zdominowanego przez czarną większość to władze w Ottawie zachowały się po rasistowsku, dając Huntleyowi azyl – tak jakby rasizm w drugą stronę, wobec białego, zwyczajnie nie był możliwy. Właściwie wszyscy przywykliśmy do tego, że mówiąc „rasizm”, myślimy o uprzedzeniach białych wobec czarnych, ewentualnie Arabów lub Cyganów. Przejawem tego myślenia jest mówienie o „wstecznym rasizmie”, tak jakby istniała jedna podstawowa forma tego zjawiska (biali przeciw czarnym), a wszystkie inne były jedynie formami pochodnymi, pobocznymi, rzadszymi. Tymczasem uprzedzenia rasowe są tak powszechne jak wirusy grypy.
Mieszkając przez pięć lat w Chinach, zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że biali traktowani są przez lokalną ludność jako przygłupi naiwniacy o brzydkich rysach twarzy i zbyt spiczastych nosach – przez co stanowią wdzięczny cel oszustw wszelkiej maści handlarzy. Z kolei w Waszyngtonie wystarczyło mi wjechać przypadkiem do murzyńskiej dzielnicy, by się przekonać, jak ciężkie może być spojrzenie tamtejszych mieszkańców. Rasizm nie zna granic – leżał u podstaw zbrodni japońskich najeźdźców wobec narodów Dalekiego Wschodu w pierwszej połowie XX wieku, kryje się za sposobem, w jaki Arabowie traktują Hindusów czy Pakistańczyków. Jego formą są także nasze, polskie uprzedzenia wobec „innych”: czarnych, śniadych, skośnookich. A nawet autosegregacja amerykańskich Murzynów wedle odcienia skóry.
Rasizm ma wiele barw i odcieni, przez co często trudno go rozpoznać. Jedno jest pewne: nikt nie ma na niego monopolu.
[link=http://blog.rp.pl/gillert/2009/09/02/nikt-nie-ma-monopolu-na-rasizm/]blog.rp.pl/gillert[/link]