Zazdroszczę Estończykom. Nie, nie tego, że za kilka dni ich kraj wejdzie do strefy europejskiej waluty, bo to można zrobić zawsze (zawsze, gdy się jest do tego przygotowanym), a obecny czas na pewno nie sprzyja podobnym eksperymentom. Zazdroszczę Estończykom, że mają odważnych polityków, którzy – nie licząc się z interesem osobistym oraz swoich partii – byli w stanie doprowadzić finanse publiczne ich państwa do takiego stanu, o jakim my, Polacy, możemy jedynie marzyć.
W tym samym czasie, gdy Estonia – po zaordynowaniu sobie drakońskiej kuracji oszczędnościowej i szczęśliwym jej przejściu – wzorowo spełnia komplet kryteriów z Maastricht, rząd Polski nawet nie umie precyzyjnie i wiarygodnie określić, kiedy nasz kraj będzie w stanie je wypełnić. Może w 2013, a może w 2015? A może jeszcze później? Któż to wie.
Mimo że nasz dług publiczny (na razie) nie przekracza wymaganego przez traktat z Maastricht poziomu 60 proc. PKB, choć przecież już ociera się o 55 proc., to w istocie Polska nie spełnia teraz ani jednego z pięciu kryteriów obowiązujących w strefie euro. Albowiem deficyt naszych finansów publicznych – zamiast być poniżej 3 proc. – w 2009 roku wyniósł 7,2 proc., a w tym roku zapewne przebije pułap 8 proc. I właśnie w związku z tym Polska, zamiast znajdować się na drodze do eurolandu, znów zabrnęła w ślepą uliczkę, bo przecież tak właśnie trzeba ocenić ponowne objęcie przez Komisję Europejską naszego państwa procedurą nadmiernego deficytu finansów.
A rachunki, jakie z powodu fatalnego stanu naszych finansów publicznych płacą Polacy – już dziś niemałe, wciąż rosną. To między innymi koszty związane ze słabym złotym – koszty wyższych rat od kredytów walutowych za mieszkania i samochody, ogromne i coraz większe koszty spłacania przez podatników polskiego długu publicznego, wysokie ceny towarów z importu, wzrost cen krajowych produktów wynikający z narastającej niepewności prowadzenia działalności gospodarczej na naszym rynku, a wkrótce (po jakże prawdopodobnym oskubaniu OFE) także niższe świadczenia przyszłych emerytów itd., itd.
I na dodatek – na nasze nieszczęście – nic, ale to nic, nie zapowiada, aby nasi politycy zamierzali ruszyć do Estonii po lekcje dobrego zarządzania państwem. A przecież – jeśli rzeczywiście zależy im na dobru ich wyborców, co nieustannie podkreślają – powinni to uczynić niezwłocznie.