Nagle się okazało – wbrew krytykom lutowej konferencji bliskowschodniej w Warszawie, na którą zjechała masa ważnych polityków z odległych krajów – że region, którego dotyczyła, ma znaczenie dla Polski. To efekt decyzji Donalda Trumpa z 25 marca, by uznać Wzgórza Golan za część Izraela.
Prezydent USA specjalizuje się w zaskakiwaniu czy wręcz szokowaniu. Jednak ta decyzja nie da się porównać do wyrażania zachwytów nad dyktatorami czy walki z porozumieniem klimatycznym. Jest bowiem złamaniem prawa międzynarodowego, które może pociągnąć za sobą konsekwencje w innych częściach globu. Trump zajął się Wzgórzami Golan nawet nie z troski o swój elektorat, przynajmniej nie o Żydów z USA. Jak wynika z niedawnego sondażu Gallupa, aż 71 proc. z nich nie popiera działań prezydenta.
Decyzja dotyczy 1200 km kw. terytorium, które Izrael okupuje od ponad pół wieku. Skoro dziś Amerykanie uznają, że Izrael może wchłonąć kawałek kontrolowanych ziem Syrii, to dlaczego jutro inne mocarstwo nie ma zrobić tego wobec innych ziem kontrolowanych przez sąsiada – w Europie czy Azji. Dlaczego Rosja ma się hamować na Ukrainie, w Gruzji, a za kilkadziesiąt lat może – w odpowiednio rozbudzonej wcześniej konfliktem religijno-etnicznym - Hajnówce?
Konsekwencje bliskowschodniego pomysłu Trumpa są tak przerażająco czytelne, że Polska stanowczo się od niego odcięła. I działa ręka w rękę z innymi państwami Unii. Choć w innych sprawach – wydatków na obronność, Nord Stream 2 czy paktu migracyjnego – jesteśmy zazwyczaj z Trumpem przeciw nim.
Nielegalna aneksja dokonana siłą, sprzeczność z zasadami międzynarodowego porządku – takie określenia padają w oświadczeniu, pod którym Polska podpisała się wraz z innymi państwami UE, które zasiadają w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, Wielką Brytanią i Francją, które są tam na stałe, oraz Niemcami i Belgią, które są tam, jak my, czasowo. To najpoważniejszy zarzut, jaki sformułowała Polska pod adresem sojuszniczego mocarstwa.