Gdy premier Tusk ogłosił konieczność ich reformy, odeszło kilku szefów i wiceszefów służb. Ale tajne policje wszędzie budzą emocje. Nawet ustabilizowane demokracje bywają wstrząsane skandalami z udziałem tajnych agentów.
W Polsce sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, ponieważ po wyborach służby stają się zazwyczaj pierwszym politycznym łupem zwycięskich partii. Na domiar złego ledwie 23 lata temu działalność służb była wymierzona przeciw społeczeństwu, a ich głównym celem było utrwalanie socjalizmu.
Dopiero biorąc to wszystko pod uwagę, można ocenić zapowiedź ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego, który w dzisiejszej „Rzeczpospolitej" ujawnia, że rząd planuje wzmocnić kontrolę podsłuchów.
Na pierwszy rzut oka pomysł zasługuje na same pochwały. Co roku statystyki pokazują, że Polska jest w czołówce krajów rozpracowujących własnych obywateli (chodzi nie tylko o podsłuchy, ale również o kontrolę billingów, sprawdzanie logowania telefonów komórkowych do sieci oraz podgląd – czyli instalowanie kamer śledzących itp.). Co roku też słyszymy zapewnienia polityków, że będą walczyć z nadmierną inwigilacją. Donald Tusk wpisał nawet ograniczenie liczby podsłuchów do programu wyborczego w 2011 r.
I tu budzi się pierwsza wątpliwość. Dlaczego Platforma, która zarzuca PiS budowę państwa quasi-policyjnego, za systemowe uporządkowanie podsłuchów bierze się dopiero sześć lat po przejęciu władzy? Ktoś pełen złej woli powiedziałby, że pewnie dlatego, iż w tym czasie dowiedziała się, czego chciała i o kim chciała. Ale nawet przy maksimum dobrej woli widać związek pomiędzy odejściem szefa ABW Krzysztofa Bondaryka a deklaracją w sprawie uporządkowania kwestii inwigilacji obywateli.