Budowany przez włoskiego wicepremiera Matteo Salviniego Europejski Sojusz Ludów i Narodów (EAPN), do którego przystąpiło francuskie Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen oraz Alternatywa dla Niemiec, nawet ze wsparciem Partii Brexitu w Wielkiej Brytanii mógł według sondaży liczyć na maksymalnie 100 deputowanych w 751-osobowym Zgromadzeniu umiejscowionym w Strasburgu.
Mimo to wybory w 2019 r. są cezurą. Trzy najważniejsze stanowiska w unijnej centrali (szefa Komisji Europejskiej, Rady Europejskiej i Parlamentu Europejskiego) zajmowali dotąd chadecy, szefową dyplomacji była socjalistka, a prezesem Europejskiego Banku Centralnego – człowiek powiązany niegdyś z bankiem Goldman Sachs.
Teraz wydaje się pewne, że chadecy i socjaliści stracą większość w europarlamencie i rozpocznie się skomplikowana gra z udziałem bardziej radykalnych ugrupowań z lewa i prawa.
Już kryzys finansowy oraz – późniejszy – migracyjny pokazały słabość Unii Europejskiej. Zwieńczeniem paneuropejskiego ruchu sprzeciwu wobec integracji był z kolei brexit. Jednak po tych wyborach Brukseli grozi jeszcze większy paraliż, który jeszcze mocniej podsyci sprzeciw wobec integracji. Może Wspólnota się przez to nie rozpadnie, ale będzie coraz słabsza i coraz mniej będzie znaczyła w świecie zdominowanym przez USA i Chiny.
Aby do tego nie dopuścić, konieczna jest głęboka przebudowa instytucjonalna UE, która spowoduje, że proces podejmowania decyzji będzie bliżej wyborców i że będą je podejmować rozpoznawalni, realni politycy. Donald Trump może się komuś podobać lub nie, ale jest z pewnością odzwierciedleniem zmiany nastrojów w Ameryce. Jean-Claude Juncker żadnej zmiany nie uosabia.