Kiedy – jeszcze w czasach rządu PO-PSL – PiS próbował przeprowadzić konstruktywne wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska (bez powodzenia), na tzw. technicznego premiera proponował „człowieka z zewnątrz” jakim wtedy jeszcze był Piotr Gliński. Kiedy w 2015 roku PiS kroczył po władzę Jarosław Kaczyński – symbol całej formacji Zjednoczonej Prawicy – zajął dyskretne miejsce w drugim szeregu, a Antoni Macierewicz – jak zapewniała wówczas Beata Szydło – absolutnie nie miał szans na tekę szefa MON. Kiedy w 2010 roku Jarosław Kaczyński wystartował w wyborach prezydenckich prezentował oblicze tak łagodne, że prawdopodobnie nie rozpoznawali go nawet niektórzy politycy z tzw. zakonu PC. Kiedy wreszcie PiS w 2005 roku po raz pierwszy doszedł do władzy – w jego rządzie znalazło się miejsce dla Zyty Gilowskiej czy prof. Zbigniewa Religi – a więc osób spoza kręgu PiS. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich personalno-strategicznych decyzji była próba poszerzenia elektoratu poza ten, na który PiS mógł liczyć tylko dlatego, że był PiS-em. PiS puszczał w ten sposób zalotnie oko w stronę centrum, które – o czym od lat przekonywali politolodzy – decyduje o wygranej lub przegranej w wyborach.
Dziś, na nieco ponad cztery miesiące przed wyborami parlamentarnymi, tekę wicepremiera dostaje Jacek Sasin, a szefem MSWiA zostaje Elżbieta Witek – a więc politycy z twardego jądra PiS. Ba, nawet resort edukacji po skonfliktowanej z nauczycielami, rodzicami, związkowcami i w zasadzie każdym zainteresowanym sprawami edukacji w Polsce Annie Zalewskiej zostaje partyjny działacz Dariusz Piontkowski. Żaden z tych polityków nie poszerzy raczej elektoratu PiS-u o środowiska dotychczas podchodzące do tej partii z dużym sceptycyzmem. Ale w PiS zapewne o tym wiedzą. A mimo to rekonstrukcja wygląda tak, jak wygląda. Dlaczego?
Cóż, odpowiedź wydaje się prosta: PiS jest dziś partą – mimo swojej antyestablishmentowej narracji – mainstreamową. Wybory do Parlamentu Europejskiego dobitnie pokazały, ze głosowanie na PiS nie wymaga już listka figowego w postaci tego czy innego bezpartyjnego autorytetu, który niejako usprawiedliwia ten wybór. PiS szedł do wyborów do PE z twarzą Jarosława Kaczyńskiego – polityka, który przez lata był jednocześnie symbolem tej formacji i obciążającym ją balastem, zniechęcającym do PiS nieco bardziej umiarkowanych wyborców – i zdecydowanie wygrał. PiS nie musi już walczyć o swoją część centrum – bo po prostu ją zagospodarował. Kiedy bowiem okazało się, że w Polsce rządzonej z tylnego siedzenia przez Kaczyńskiego da się zrealizować obietnice socjalne nie doprowadzając – przynajmniej na razie - do katastrofy finansów publicznych, wybór PiS dla centroprawicowego wyborcy staje się wyborem rozsądnym. Zwłaszcza, jeśli ów wyborca za alternatywę ma coraz bardziej przechylającą się na lewo Platformę z mglistym programem, którego fundamentem jest dogmat o odsunięciu PiS-u od władzy. A potem? A potem się zobaczy.
Rząd z Jackiem Sasinem w fotelu wicepremiera, to rząd, w którym ma być raczej więcej, niż mniej „PiS-u w PiS-ie”. Rząd, który upewni dotychczasowych wyborców tej partii, że nic się nie zmienia. Że nadal można ją popierać będąc pewnym, że obrany w 2015 roku kurs zostanie zachowany. W PiS po wyborach do PE uznano bowiem najwyraźniej, że lepsze jest wrogiem dobrego i ewentualne próby poszerzenia elektoratu to podejmowanie niepotrzebnego ryzyka utracenia tych wyborców, którzy już przy PiS są (a których głosy dały mu zwycięstwo w wyborach do PE).
Dla opozycji to zła wiadomość. Skoro bowiem PiS uznał, że zagospodarował wystarczającą część centrum, aby nie musieć już o nie walczyć przed wyborami parlamentarnymi, to znaczy, że opozycja może być zmuszona do walki o zwycięstwo na terenie rywala. A każdy piłkarski kibic wie, że mecze wyjazdowe do łatwiejszych nie należą.