Zbyt wiele powiedziano w Polsce na ten temat wielkich słów, zbyt wielu patriotyzmem i Ojczyzną wytarło sobie gębę, by mówić o tym na nowo i bez kompleksu, że powie się rzeczy nieważne. Z drugiej strony jednak, kiedy lepiej niż przy okazji rocznicy 11 listopada, która wciąż po nowemu zmusza do refleksji nad sensem tamtego zwycięstwa i jego przesłania dla współczesnych.
Przynajmniej jedno jest oczywiste. Listopadowe święto nie ma związku z polskim sukcesem militarnym. Druga Rzeczpospolita wyłoniła się z mroków pierwszej wojny światowej nie w wyniku zwycięstw polskiego oręża, tylko wskutek głębokiej determinacji Polaków w kwestii posiadania własnego państwa. To dziedzictwo wszystkiego, co przez 120 lat niewoli konsolidowało polskość.
Z jednej strony była to wciąż odświeżana historyczna tradycja, miłość do języka, marzenie o swobodzie, rzekomo próżny, ale jakże konsekwentny wysiłek powstańczy. To awers, a po stronie rewersu polityka sprzeciwu wobec wynaradawiania, przywiązanie do Kościoła katolickiego, w końcu budowanie zrębów nowoczesnego instytucjonalizmu w warunkach rozbiorów, praca pozytywistyczna, tworzenie ośrodków politycznych, kreowanie fundamentów gospodarki.
Wszystko to zagrało cudownie w momencie globalnego starcia potęg Starego Świata. Każdy odegrał swoją rolę koncertowo: Paderewski w Ameryce, Piłsudski w Galicji i Kongresówce, a Dmowski w Paryżu. Druga Rzeczpospolita to dziedzictwo dojrzałości, rozsądku i współpracy. I to te wartości należałoby czcić 11 listopada najgoręcej.
Tym większa bieda, że tak szybko je roztrwoniono, że drogi ojców założycieli, inaczej niż w początkach amerykańskiej państwowości, się rozeszły. Efekt? Śmierć Narutowicza, zamach majowy, twierdza brzeska, Bereza i Polska, która maszerowała koślawo w spodniach z lampasami ku historycznej porażce we wrześniu 1939.