Ostatni w tym roku list episkopatu, odczytany w kościołach w minioną niedzielę, wielu komentatorów potraktowało jako kapitulację polskich biskupów. Rozczarowaniem było, że w przesłaniu na niedzielę Świętej Rodziny hierarchowie ani słowem nie wspomnieli o prześladowaniu Kościoła, seksedukacji czy ideologii gender i związkach partnerskich.
Jednak kilku publicystów – także tych niekoniecznie przyjaznych Kościołowi – podkreślało z mocą, że biskupi zaczęli mówić językiem miłości. Bo oprócz tego, że zwracali uwagę na wartość rodziny, dostrzegli również tych, którzy żyją w związkach nieformalnych, i za papieżem Franciszkiem podkreślali, że nie chcą potępiać człowieka, ale grzech. I że zagubionym trzeba pomagać w powrocie do Boga.
Jeden z moich redakcyjnych kolegów stwierdził wręcz, że ów list był strasznie nudny i ciężko było z niego wyłapać jakiekolwiek przesłanie. Zwłaszcza że biskupi nic nie powiedzieli o homoseksualistach, o których przecież na październikowym synodzie w Rzymie tak wiele mówiono. Słowem nie zająknęli się o tym, że wokół nas trwa wojna kulturowa, którą w innych dokumentach nazywali zagrożeniem dla zdrowej polskiej, katolickiej rodziny. Innymi słowy: kapitulacja.
Pomijając warstwę literacką listu – która pozostawia wiele do życzenia – można odnieść wrażenie, że list rozminął się z oczekiwaniem wiernych. Po zdecydowanych wypowiedziach polskich hierarchów po watykańskim synodzie oczekiwano na mocny głos biskupów.
Sęk w tym, że kiedy w poprzednich latach biskupi pisali właśnie takim językiem, krzyczano, że nie są od tego, że wchodzą w politykę, że próbują stworzyć państwo wyznaniowe, że wierni przychodzą przecież do kościołów nie po rady polityczne, lecz ewangeliczne. A kiedy w Boże Narodzenie 2014 dostaliśmy ewangelię o rodzinie, to okazała się ona jakaś taka nijaka. Miałka. Nie do przyjęcia.