Ludowcy woleli zaryzykować nieznaną, jaką jest wynik w wyścigu o prezydenturę (który nigdy nie był dla nich łatwy), niż stracić trzy miesiące kampanii. Jednak decyzja o tym, kto będzie reprezentował ludowców, ma daleko idące konsekwencje. W efekcie bowiem spośród pięciu partii parlamentarnych tylko Platforma Obywatelska postawi na pełnokrwistego polityka. Pozostałe ugrupowania wystawią kandydatów „w zastępstwie". PiS stawia na Andrzeja Dudę w zastępstwie Jarosława Kaczyńskiego, SLD na Magdalenę Ogórek w zastępstwie Leszka Millera, a PSL na Adama Jarubasa w zastępstwie Janusza Piechocińskiego. Zmarginalizowany Janusz Palikot jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Taka konkurencja obniża rangę tych wyborów prezydenckich. Nie tylko tych zresztą, gdyż sytuacja może mieć poważne konsekwencje ustrojowe. Wybory w 1990 miały być starciem gigantów: Lech Wałęsa kontra Tadeusz Mazowiecki (to, że wyszło trochę inaczej, nie zmienia stanu rzeczy). Z kolejnymi wyborami było podobnie. Nawet starcie w 2005 roku odbyło się między siłami, które na dekadę zdominowały polską scenę polityczną – Platformą i PiS, Donaldem Tuskiem i Lechem Kaczyńskim.
Bezpośrednią przyczyną dzisiejszego obniżenia rangi wyborów prezydenckich są nie tylko wskazania personalne PiS, SLD czy PSL. Praprzyczyny trzeba szukać w decyzji Donalda Tuska, który na początku 2010 r. ogłosił, że w nich nie wystartuje. I głośno powiedział to, co mógł zauważyć każdy – prezydent wybrany w najważniejszych, bo bezpośrednich, wyborach ma nieproporcjonalnie mało władzy. Może dużo psuć, lecz jego pozytywną rolę można sprowadzić do „pilnowania żyrandola".
Bronisław Komorowski pięć lat temu – podobnie jak dziś jego konkurenci – też wystartował „w zastępstwie". Zastąpił Tuska. Wskutek katastrofy smoleńskiej jego główny kontrkandydat Jarosław Kaczyński również wystąpił w zastępstwie – zastąpił tragicznie zmarłego brata.
Ale skoro mamy kandydatów „w zastępstwie", to i wybory stają się w pewnym sensie „na niby". Może więc warto postawić kropkę nad „i". Może warto sensownie podzielić ustrojowo władzę prezydenta i premiera, by również w sferze symboli pokazać, kto w Polsce naprawdę rządzi. Władzę ma premier, a prezydent pilnuje żyrandola.