W liście apelują o przełożenie o rok wprowadzenia zmian w rosyjskim prawodawstwie, które ograniczą ledwie do 20 proc. udział zagranicznych podmiotów w działających w Rosji spółkach medialnych.
„Realizacja tego wymogu grozi likwidacją około 100 tysięcy miejsc pracy" – piszą prezesi i przez grzeczność nie podają strat finansowych, które ponieśli po wejściu w życie tego prawa. A te z pewnością liczyłyby się w miliardach. List ujawnił dziennik „Handelsblatt" i można go interpretować wielorako.
Z perspektywy niemieckiego biznesu medialnego to oczywista próba uratowania rosyjskich oddziałów firm. Zarówno Axel Springer, jak i pozostałe spółki po wejściu w życie tych przepisów straciłyby kontrolę nad biznesem. Co więcej, ich rosyjskie oddziały nie miałyby szansy na przetrwanie. „Dokwaterowanie" im nowych udziałowców w osobach zależnych od Kremla oligarchów musiałoby oznaczać ich definitywny koniec. Zatem absolutnie sensowne wydają się prośby o odroczenie tej egzekucji.
Jest jednak i inny aspekt sprawy. Nota do Putina ma charakter wiernopoddańczego adresu. Prezesi już nawet nie udają, że to oczywiście niesłuszne prawo powinna raz jeszcze rozważyć Duma. Piszą do jedynowładcy, batiuszki, cara. Piszą jak pisywali skazani łagiernicy do kremlowskiej władzy i może nawet zobaczenie prezesów na kolanach mogłoby być zabawne, gdyby nie fakt, że car może jednak wysłuchać. Bez trudu wyobrażam sobie, że ich przyjmie i powie tak: „Nu, prezesi, głów wam nie zetnę, ale koniec z krytyką Kremla, koniec z waszymi przestarzałymi wartościami. Ruki po szwam i o żadnym Niemcowie, Politkowskiej czy Kowaliowie – ani słowa. A jeszcze Polaczków proszę przypilnować. Macie w swoich rękach w Polsce niemal całą prasę, to się wykażcie. Trochę lojalności, panowie prezesi".
Czy taki scenariusz jest możliwy? Bez dwóch zdań. Wspomniane koncerny w znacznej części kontrolują opinię publiczną w kilku kluczowych europejskich krajach. Ich użycie do realizacji interesów Putina wydaje się oczywiste.