Negocjacje dotyczące irańskiego atomu są pod względem przekładania terminu zakończenia wyjątkowe. Od dwóch lat, od kiedy się toczą, ostatecznych dat było już pięć czy sześć. Ale to tylko pokazuje wagę tej rozgrywki. I tłumaczy, dlaczego na długie debaty nad drobnymi szczegółami dotyczącymi sankcji czy pracą wirówek fatygują się szefowie dyplomacji najważniejszych krajów świata (USA, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Chin i Rosji), a jeden z nich – amerykański sekretarz stanu – nawet o kulach.
Wiele wskazywało na to, że tym razem to już naprawdę koniec negocjacji. Jeżeli to się potwierdzi, będziemy mogli mówić o wielkim otwarciu Iranu. Wyjściu z cienia i izolacji jednego z kluczowych państw świata muzułmańskiego, jednego z najważniejszych graczy nad Oceanem Indyjskim, nad który przenosi się środek ciężkości globu, i jednego z najłaskawiej obdarzonych surowcami energetycznymi miejsc na ziemi.
Dla Polski i Europy zniesienie sankcji wobec Iranu, które przewiduje porozumienie, oznacza szansę na dywersyfikację dostaw gazu i ropy, prawdziwe zmniejszenie uniezależnienia od Rosji. Oznacza też szansę na interesy na wygłodzonym brakiem zachodnich towarów dużym rynku, choć z niej pewnie skorzystają ci ze starego Zachodu.
Dzięki porozumieniu świat uzyska też trochę spokoju, bo za zniesienie sankcji Iran ma zrezygnować z budowy bomby atomowej.
Wszystko to wygląda pięknie. Aż ciśnie się więc pytanie, dlaczego dopiero teraz porozumienie staje się możliwe i dlaczego tak długo Iran był jednym z największych wrogów Zachodu, zwłaszcza USA. Najprostsza odpowiedź brzmi: na gorsze zmieniły się okolice. Pół Bliskiego Wschodu zmaga się z sunnickimi islamistami, a szyicki Iran ma już islamistyczną rewolucję za sobą i teraz na tle sąsiadów jawi się jako oaza rozsądku i spokoju. I chce to wykorzystać, bo sankcje nie pozwalają mu osiągnąć znaczenia gospodarczego równego politycznemu.