Specjaliści, którzy tną i szlifują diamenty, znaleźli się w kleszczach z jednej strony wielkich firm wydobywczych, które karzą sobie słono płacić za surowiec, a z drugiej dużych sieci handlowych, które żądają niskich marży, aby móc sprzedawać precjoza.
W ubiegłym roku wydano na świecie na biżuterię z brylantami rekordową sumę 80 mld dolarów, ale ich producenci podzielą się w bieżącym roku zyskiem tylko 100 mln dol. To połowa sumy z ubiegłego roku i ułamek 900 mln z 2010 r. — twierdzą dwaj najwięksi konsultanci tego sektora, Chaim Even-Zohar z Tacy Ltd i Pranay Narvekar z Pharos Beam w Mumbaju. Pierwszy z nich szacuje, że 300 tys. Chińczyków i Hindusów zwolniono z niemal miliona ludzi zatrudnionych przy cięciu diamentów w obu tych krajach, na które przypada większość takiej działalności.
- Reguła podaży i popytu nie ma zastosowania w sektorze diamentów — uważa Joram Dvash, znany szlifierz tych kamieni w Izraelu, który zleca obróbkę tych kamieni mniejszym firmom. W ostatnim roku jego zlecenia zmalały o 20 proc. — Obróbka to nie tylko sama praca, to także miłość — tworzenie czegoś najcenniejszego na świecie z surowych kamieni o dziwacznych kształtach. Ale ta miłość jest bardzo kosztowna, bo ceny surowca wzrosły bez związku z popytem — dodaje.
W dłuższej perspektywie sektor ten musi podtrzymywać popyt wśród konsumentów w czasie, gdy wielu ludzi mających spore dochody wolą kupić smartfona od sztuki biżuterii. Najbardziej popularny w tym roku zegarek nie jest wysadzany brylantami — ma dotykowy wyświetlacz Apple. — Czy słyszał ktoś kiedykolwiek o 20-latku stojącym całą noc przed sklepem jubilerskim? — zapytał prezes Światowej Federacji Giełd Diamentów Ernest Blom delegatów na branżowej konferencji w luksusowym hotelu w Tel Awiwie. — Ja nie — odpowiedział. — Staliśmy się staromodni.
W maju główne firmy wydobywcze utworzyły Zrzeszenie Producentów Diamentów, którego zadaniem będzie pobudzanie popytu konsumenckiego. Ale jego budżet zaledwie 6 mln dolarów rocznie jest zbyt mały zdaniem wielu delegatów.