Profesor Jerzy Hausner: Potrzebujemy programu naprawczego

Na razie wszystko jest na zasadzie „jakoś to będzie”, ale wkrótce ktoś krzyknie: król jest nagi – mówi prof. Jerzy Hausner.

Publikacja: 05.06.2022 21:00

Profesor Jerzy Hausner

Profesor Jerzy Hausner

Foto: materiały prasowe

W opiniach ekonomistów pojawiło się słowo „recesja”. Jeszcze w I kwartale wzrost PKB sięgnął 8,5 proc. rok do roku, a w drugiej połowie czekają nas spadki kwartał do kwartału. Gigantyczne hamowanie. Jest się czego bać?

Tak. O recesji technicznej, czyli dwóch kwartałach spadku PKB kwartał do kwartału wspominał Paweł Borys, kierujący ważną agencją rządową jaką jest PFR. Jego słowa oznaczają, że po stronie rządowej jest świadomość takiego zagrożenia, choć oficjalnie cały czas mówi się o sukcesie gospodarczym.

Nawet w optymistycznym scenariuszu, bez ujemnych dynamik PKB, zjazd z obecnego poziomu do np. 2-proc. wzrostu PKB byłby jak ostre hamowanie auta na autostradzie z ponad 100 km/h do 30 km/h.

Gdyby nie pasy, z auta wylecielibyśmy przez szybę. A jak to ma wyglądać w gospodarce?

Samo w sobie to groźne, a mówimy o wielkościach przeciętnych, niektóre sektory będą hamowały znacznie mocniej. Będziemy obserwowali zasadniczą zmianę sytuacji finansów publicznych. Porównałem dane z okresów hamowania gospodarki z lat 2000-2001 i 2011-2012. W pierwszym przypadku wzrost gospodarczy hamował z ponad 4 proc. do 0 proc. PKB, a w drugim z ponad 7 proc. do 2,9 proc. Czyli i tu, i tu o 4 pkt proc. PKB. W pierwszym okresie spowodowało to skok długu publicznego z nieco ponad 30 proc PKB o 10 pkt proc., czyli z poziomu bezpiecznego do umiarkowanego. W drugim przypadku spadek PKB o 4 pkt proc. też spowodował wzrost długu o 10 pkt proc. PKB, już do poziomu wysokiego, bo przez dekadę nie potrafiliśmy zejść z poziomu umiarkowanego do niskiego. Potem dług wahał się między poziomem wysokim i bardzo wysokim.

Politycy nie chcieli budżetów bez deficytu lub z minimalnym deficytem?

Nigdy nie prowadziliśmy polityki wychodzenia z długu i mimo wysokiego wzrostu gospodarczego nigdy nie mieliśmy nadwyżki budżetowej. Dzisiaj poziom długu w relacji do PKB jest wysoki, choć bezpieczny, ale wydaje się nieuniknione przekroczenie konstytucyjnego limitu 60 proc. Nie chcę stawiać tej sprawy w kategoriach polityczno-ustrojowych, ale ten kontekst też powinien być brany pod uwagę…

Kiedy dług przebije limit 60 proc. PKB?

Hamowanie będzie gwałtowne. Mamy przegrzaną gospodarkę, a gorączka jest objawem choroby. I teraz nastąpi gwałtowne schłodzenie organizmu, doznamy wstrząsu termicznego. Nie będzie to terapeutyczne wejście do kriokomory. Wyhamowanie pociągnie za sobą bardzo istotne negatywne i długotrwałe konsekwencje. Poprawa koniunktury i odbudowa wzrostu to perspektywa co najmniej ośmiu kwartałów. Być może wpadniemy w dłuższy stan niskiej dynamiki.

Co stanie się z inflacją? W maju sięgnęła 13,9 proc. r/r. Są prognozy, że jesienią sięgnie nawet 15-20 proc. Może warto przyhamować gospodarkę, by spowolnić wzrost cen?

Nie wierzę, że te procesy uda się tak kontrolować, bo to wymaga dużej wiarygodności tych, którzy te instrumenty stosują.

Wiarygodność rządzących ułatwia zarządzanie oczekiwaniami inflacyjnymi firm i konsumentów?

Efekt wpływania na zachowania społeczne zależy od tego, czy ludzie uwierzą, że potrafimy skutecznie przeprowadzić operację schłodzenia gospodarki, opanowania inflacji czy sterylizacji nadmiernej płynności. Ważne, by umieć wyjaśnić ludziom sens tych działań i ich przekonać. Ważne, by ludzie uznali, że są one konieczne, bo konsekwencje nadmiernej inflacji są dramatyczne np. nie potrafimy zaplanować przyszłości, nie mamy zdolności kredytowej, musimy rezygnować z konsumpcji drożejących dóbr, jedni wycofują oszczędności z banku, by zainwestować w coś co ochroni je przed inflacją, a inni muszą je grodzić, by się zabezpieczyć. Każdy się jakoś adaptuje do wysokiej inflacji, ale ona rodzi koszty, niepokój, nieprzewidywalność. Rodzi też negatywne postawy, bo gdy ceny rosną, to niektórzy mogą przerzucać koszty na innych, także z nadmiarem, i zyskiwać na tym. Teraz obserwujemy, że wielu artykułów nie ma, np. drewna. Przemysł meblowy siada, choć w Lasach Państwowych trwa wycinka na całego. Są tacy, którzy skupowali drewno widząc deficyt i teraz je eksportują za wysokie ceny. Takie zachowania widać w przypadku każdego ważnego surowca. To jeszcze bardziej nakręca inflację. Bo wszyscy chcą wykupywać surowce albo spekulacyjnie, albo z przezorności. Stąd bierze się wielki wzrost zapasów.

To racjonalne: skoro ceny rosną, lepiej kupić surowiec taniej z wyprzedzeniem i sprzedać gotowy wyrób drożej uwzględniając wzrost cen surowców.

Tylko, że ta wydłużona rotacja zasadniczo zmienia funkcjonowania przedsiębiorstw. Dawniej kupowano komponenty i produkowano wyroby just in time, by zoptymalizować koszty. Teraz producent niepewny zaopatrzenia kupuje na zapas. Ale co się dzieje, gdy trzeba kupić następną partię surowca już drożej? Jeśli uda się sprzedawać drożej gotowy wyrób, to OK. Ale w pewnym momencie klienci nie wytrzymają wyśrubowanego poziomu cen i produktu nie kupią. Producent zostanie z ujemną marżą, co zagrozi jego biznesowi. I taki proces w środowisku wysokiej inflacji kiedyś nastąpi. Jeśli w dużej liczbie firm, to jedne powalą kolejne i będzie efekt domina.

Owe 13,9 proc. to inflacja w cenach konsumentów. Ale inflacja w cenach producentów jest już prawdopodobnie dwa razy wyższa. Sytuacja staje się nieprzewidywalna i chcąc zmniejszyć ryzyko, firmy starają się przyspieszyć obrót gorącego inflacyjnego pieniądza. Szybki obrót nakręca jeszcze bardziej inflację. Mamy już do czynienia zarówno ze spiralą materiałowo-cenową, jak i pojawiającą się płacowo-cenową.

Rosną roszczenia pracownicze?

I nawet nie chodzi o liczbę strajków, bo w przedsiębiorstwach prywatnych zwykle ich nie ma, ale musi się pracodawca z pracownikami dogadać, bo jak będzie twardy, to oni zagłosują nogami i pójdą do konkurenta.

Jesienią RPP ocknęła się z letargu i stała się jastrzębia. Konsekwentnie podnosi stopy procentowe. Ale czy to wystarczy do opanowania inflacji?

Bank centralny ma spore instrumentarium, którego należałoby użyć, by nie dopuścić do obecnej sytuacji. Przede wszystkim politykę bezpośredniego celu inflacyjnego, która pozwala osłabić przenoszenie zewnętrznych impulsów inflacyjnych do gospodarki krajowej.

To obietnica, że bank centralny zrobi wszystko, by utrzymać inflację w ryzach, co w udawało mu się w przeszłości.

Polityka bezpośredniego celu inflacyjnego jest zorientowana na przyszłość. Bank centralny robi prognozy inflacyjne i ma całe instrumentarium wypracowane od lat, fachowe i kompetentne. Jeśli prognozy wskazują na prawdopodobieństwo wzrost cen, najpierw bank zmienia retorykę przygotowując uczestników rynku do zmiany nastawienia. Formułuje różne interwencje słowne. I gdy mimo to presja inflacyjna dalej się utrzymuje, podnosi stopy procentowe. Pieniądz staje się droższy, banki muszą mieć większe rezerwy. Część pieniądza, ta „nawisowa” jest zdejmowana z rynku. Bank ma też inne instrumenty, którymi może osłabiać płynność na rynku międzybankowym (albo zwiększać ją, gdy jest dekoniunktura). Aby ta polityka była skuteczna, bank musi być niezależny i nie może ulegać żadnym wpływom.

Druga rzecz to płynny reżim kursowy: jeśli sytuacja jest niekorzystna, kurs jest buforem. Co ma robić bank? Nie wpływać na poziom kursu, nie walczyć z nim, nie myśleć, czy to się opłaca eksporterom czy importerom. Jeśli mamy gospodarkę otwartą, nie powinniśmy jednym iść na rękę, a innym nie. Bank ma interweniować, gdy wahania kursu są zbyt duże…

Gospodarka nie lubi zbyt dużej zmienności.

I im rzadziej bank interweniuje, tym lepiej. Oczywiście czym innym są słowne interwencje prezesa centralnego np.: „mamy wysokie rezerwy walutowe, jesteśmy w stanie ich użyć, ale nie powiemy kiedy.

Stosował je np. prezes Belka. Wystarczyło, że zasugerował interwencję, by kurs się uspokoił.

Ta broń jest nie po by jej używać, ale po to, by móc jej użyć. Im częściej jej używasz, tym bardziej się zużywa. Trzecie narzędzie, jakim może posługiwać się państwo, to umiejętne prowadzenie polityki zadłużania i oddłużania gospodarki, pozwalające spokojnie finansować dług, m.in. regulować poziom długu zagranicznego i krajowego, decydować, ile długu się zaciągnie, czekać na odpowiedni moment. Zarządzanie długiem jest bardzo skutecznym narzędziem w stabilnych państwach.

Jest też polityka fiskalna. Podręcznikowo przy dobrej koniunkturze warto mieć nadwyżkę w budżecie, przy dekoniunkturze – zwiększać się wydatki i „wejść” w deficyt. W praktyce nie jest to jednak tak proste…

Bo decydują uwarunkowania polityczne?

Ale też społeczne i np. wydatki sztywne. Chcąc mieć swobodę działania, nie należy usztywniać wydatków. I nie należy robić łańcuchów waloryzacyjnych, najlepiej ograniczać mechanizmy automatycznej waloryzacji. Np. wydatki na wojsko rosły w stosunku do prognozowanego PKB, a ja będąc w rządzie sprawiłem, że rosły w oparciu o wskaźnik PKB sprzed dwóch lat, a więc już pewny. To zmniejszało dynamikę wydatków.

Prognozy zwykle się nie spełniają?

Jeśli dzieli pan coś, czego jeszcze nie ma, to wszystko w porządku, jeśli pan to później wytworzy. Ale gdy dzieli pan coś, czego nie wytworzy, to mamy poważny kłopot. Jest całe instrumentarium pozwalające w bezpieczny sposób sterować gospodarką i utrzymać na ścieżce zrównoważonego wzrostu. Dla mnie to oznacza wzrost podtrzymywalny, odpowiadający naszemu potencjałowi.

Ekonomiści muszą liczyć ten tzw. produkt potencjalny, aby nie dopuścić do inflacji. Na czym polega prognozowanie inflacji? M.in. pokazuje się, czy będziemy mieli nadwyżkę popytu nad podażą. Inflacja pojawia się, gdy jest taka nadwyżka. Dlatego staramy się policzyć, jaki może być wzrost gospodarczy aby koniunktura nie wynikała z zadłużania się. Nie chodzi o to, by w ogóle nie było długu, tylko o to, by nie było długu, którego później nie ma jak sfinansować.

Jak sprawić, by potencjalny produkt był wyższy, czyli żeby potencjał wytwórczy był wyższy? Potrzeba inwestycji. Potrzeba kompetencji. Potrzeba niższych kosztów. Jeśli np. koszty energii są niższe, to przy tym samym majątku potrafimy wytworzyć więcej i taniej. Ale inaczej jest z wynagrodzeniami – z jednej strony dobrze, gdy są niższe, ale z drugiej zwykle za tym idzie niższa jakość i wydajność. Potrzeba więc wysokich kompetencji.

Zadaniem państwa jest dbanie o to, by ten potencjał wytwórczy był możliwie jak najwyższy. Np. to by była nowoczesna infrastruktura, by media nie kosztowały dużo więcej niż u konkurentów. Żeby regulacje były przewidywalne, a system podatkowy był stabilny. Żeby porządek prawny był przestrzegany. Żeby istniał porządek instytucjonalny, który nas chroni – cały system związany z nadzorem bankowym i finansowym.

To właśnie sprawia, że mając potencjał wytwórczy przedsiębiorcy są w stanie z niego wytworzyć więcej produktów i usług. Jeśli wzrost PKB jest wypracowany i wynika z wykorzystania tego potencjału, to jest podtrzymywalny. Jeśli natomiast jest uzyskany w wyniku stymulowania popytu bez dbania o równowagę makroekonomiczną, to wzrost szybuje, ale jest pusty, jest iluzją statystyczną z ukrytą inflacją.

Gospodarka rośnie na długu. Owszem, nie ma gospodarki bez długu, ale ważne, jak się go finansuje. Jeśli z tego co sami wypracujemy, to w porządku. Ale jeśli dług finansujemy kolejnym długiem, to wpadamy w spiralę zadłużenia.

Polsce grozi taka spirala?

Oczywiście. Proszę zobaczyć, jaka jest rentowności 10-letnich polskich obligacji?

Około 7 proc.

A dwa lata temu wynosiła 1,2 proc. To znaczy, że Polska musi pożyczać sześciokrotnie drożej. Rentowność obligacji dwuletnich jest zbliżona do 10-latek, co oznacza, że w ocenie pożyczających zdolność do regulowania długu będzie spadała. Oni wyceniają rosnące ryzyko tej gospodarki, ryzyko niewypłacalności.

Do tego jeszcze nam daleko. Polska to nie Grecja.

Ale to nie jest kwestia zero-jedynkowa. Jest cała przestrzeń faz pośrednich. Każdy uczestnik rynku ocenia stopień zagrożenia niezdolnością państwa do spłacenia długu po założonej cenie i odpowiedniego zwrotu. Inwestor chce mieć premię za ryzyko, jakie ponosi. A są kraje, które mają ujemną premię, tzn. trzeba im dopłacić, żeby zechciały przyjąć nasze pieniądze. Szwajcaria jest takim krajem – ryzyko trzymywania pieniędzy u siebie jest wyższe niż ryzyko powierzenie pieniędzy Szwajcarom. Oni zarabiają na swojej wiarygodności, a my dopłacamy z powodu obniżenia wiarygodności Polski.

Jak to znosi polski budżet?

Jeśli za obsługę długu płaciliśmy 1 proc. PKB, to był bezpieczny poziom.

Niektórzy ekonomiści zachęcali, by przy niskich stopach procentowych nie bać się zadłużać na ważne potrzeby.

Zapominali dodać, że nie można się zadłużać w nieskończoność, bo wpadnie się w spiralę długu. Gdyby pieniądze szły na zwiększenie majątku wytwórczego, nie byłoby problemu, ale one szły na spożycie i utrzymywanie poparcia elektoratu. I dzisiaj płacimy na obsługę długu 2 proc. PKB. Tendencja jest taka, że zaraz będziemy płacić 3 proc., a tu się zaczyna strefa niebezpieczna. Gdyby w Polsce prowadzono politykę gospodarczą w sposób równoważony, to byłoby OK. Ale my takiej nie mamy. Jest chaotyczna, wywołuje niepewność i zakłócenia. Jej konsekwencje widzimy. Teraz mamy krach tej polityki gospodarczej.

Niektórzy mówili, że dług nie jest problemem. Ale tu nie ma lunchu za darmo, ktoś płaci za ten dług. Choćby w postaci inflacji.

Deprecjacja oszczędności, spadek wartości wynagrodzenia, jeśli ktoś nie dostanie podwyżki?

Tak. Proszę też zobaczyć, co się dzieje z jakością produktów. Firmy i ludzie sięgają po coraz gorsze gatunki węgla. Zamiast Zielonego Ładu poruszamy się w kierunku bezładu.

Podoba się panu antyinflacyjna polityka rządu: obniżki VAT w ramach tarcz osłonowych?

Nie widzę tu ani polityki, ani antyinflacyjnej. Owszem, należy uruchamiać tarcze osłonowe w warunkach dwucyfrowej inflacji, ale tylko dla tych jednostek i organizacji, które nie są w stanie zabezpieczyć się przed gwałtownym wzrostem kosztów. Tą osłoną może być np. specjalna cena prądu dla niektórych organizacji, albo dodatek energetyczny dla najsłabszych gospodarstw domowych. Nikt nie podważa, że pewna część społeczeństwa powinna otrzymać osłony, ale nie wszyscy, także ci co zarabiają na inflacji. W imię czego?

Czy rząd się nalazł w pułapce: obniżył VAT na paliwa, nośniki energii i żywność, ale inflacja przyspieszyła. Jeśli zechce wrócić do zwykłych stawek VAT, tym bardziej ją przyspieszy.

To nie jest pułapka rządu, ale całego społeczeństwa. Stajemy wobec dramatycznego dylematu. Nie możemy tolerować dwucyfrowej inflacji, zmierzającej do inflacji galopującej, która nie jest do opanowania. To instrumentarium, o którym mówiłem, zapobiegłoby bardzo wysokiej inflacji. Tymczasem inflacja bazowa w krajach zachodu Europy (2-3 proc.) jest trzykrotnie niższa niż u nas. Dopuściliśmy do tego, ze inflacja się zadomowiła. Trzeba ją teraz zwalczać, bo sama się już nie wycofa.

Na czym dramatyzm sytuacji polega?

Na tym, że jeśli chce się prowadzić politykę dezinflacyjną, to NBP musi sprawić, że stopy procentowe będą realnie dodatnie. Tymczasem mamy stopy 5,25 proc. przy inflacji 13,9 proc. I chociaż ludzie płacą wysokie raty kredytów, to stopy w wymiarze realnym są bardziej ujemne niż wtedy, gdy nominalnie wynosiły tylko 0,1 proc. To nie jest walka z inflacją, tylko co najwyżej przymiarka do niej.

RPP ma dylemat, bo gwałtowniejsze windowanie stóp spowoduje problemy ze spłacalnością kredytów.

Jeśli RPP będzie tak jastrzębia, jak zapowiada, ale inne elementy polityki gospodarczej państwa nie będą nastawione na dezinflację, to Rada będzie musiała podnosić stopy tak wysoko, że zabije to wzrost gospodarczy. Są tacy, którzy mówią: nie patrzmy na recesję, ona będzie oczyszczająca, w dwa lata zdławimy inflację. Jednak pierwszą konsekwencją będzie zabicie wzrostu, drugą – dzika redystrybucja kosztów.

Co to znaczy?

Dezinflacja musi kosztować, a więc chroniąc jedne grupy trzeba przyjąć, że inne przez to będą bardziej narażone. Wszystkich nie da się ochronić. Główny dylemat polega więc na tym, jak przeprowadzić w Polsce dezinflację, aby utrzymać kraj na ścieżce wzrostu i nie doprowadzić do głębokiego, trwałego zbiednienia społeczeństwa. Teraz to wygląda bardzo dramatycznie. Z tak złożoną sytuacją żadna ekipa rządząca dotychczas nie miała do czynienia.

Oczywiście, można mówić o dramatycznej sytuacji, gdy zaczynała się polska transformacja. Ale władza miała wtedy przyzwolenie społeczne na dezinflację. Szybko je wytraciła, ale co miała zrobić, to zrobiła. Trudną sytuację mieliśmy, gdy na początku XXI . trzeba było radzić sobie z problemem długu publicznego (pamiętna dziura Bauca), bardzo wysokim bezrobociem, przygotowaniami do wejścia do Unii, szybkim osłabianiem się złotego.

Ale w obu tych przypadkach się udało. Dlaczego teraz miałoby się nie udać?

Teraz sytuacja jest o tyle bardziej skomplikowana, że w rządzie nie ma jasno określonej odpowiedzialność za politykę gospodarczą, a wewnątrz obozu rządzącego trwa ostra walka polityczna. Widać wyraźnie, że nie cele gospodarcze są nadrzędne, ale utrzymanie poparcia elektoratu. To wszystko sprawia, że mamy poważne zagrożenie. Ekonomiści są od tego, by uzmysławiać opinii publicznej złożoność sytuacji i kształtować racjonalne oczekiwania. Tymczasem żyjemy w świecie propagandowej iluzji na temat stanu naszej gospodarki.

Bo przez parę lat nieźle szło. Ekonomiści ostrzegali, ale dobra koniunktura w Europie Zachodniej ciągnęła naszą gospodarkę i ostrzeżenia się nie sprawdzały. Dopiero inflacja uświadomiła ludziom, że jest problem.

Jeśli ludzie mają pracę, a ich dochody rosną, nie muszą się kłopotać, że konkurencyjność gospodarki spada. Od tego mają rząd. Nie muszą się zastanawiać, czy kurs złotego i mechanizmy kursowe dobrze służą naszej gospodarce. Zadaniem rządu jest kształtowanie polityki gospodarczej nie do najbliższych wyborów, tylko takiej, która nada dynamikę gospodarce w dłuższej perspektywie. I nawet jeśli nie rozwiąże wszystkich problemów, to przynajmniej nie pogłębi najbardziej negatywnych objawów. Kolejne rządy mniej lub bardziej udanie prowadziły taką bezpieczną z punktu widzenia wzrostu gospodarczego politykę. Poza jednym rokiem pandemii nie mieliśmy od pierwszej fazy transformacji ujemnego wyniku. Zawsze szliśmy w górę. A teraz w wielu miejscach pójdziemy w dół. W tym roku, i to nie przez jeden miesiąc, zobaczymy ujemne wskaźniki wzrostu produkcji przemysłowej. Mam nadzieję, że obędzie się bez recesji, zwłaszcza głębokiej.

Na razie wszystko jednak prowadzone jest na zasadzie „jakoś to będzie”, „dług nie ma znaczenia”, „jesteśmy wzorem dla innych”, „nigdy w historii Polska nie rozwijała się tak dobrze”. Ale już wkrótce ktoś krzyknie: król jest nagi. Mówię nie po to, by dołożyć rządowi, ale by rozwiązać problem. Potrzebujemy rzetelnej diagnozy sytuacji gospodarczej i wiarygodnego programu naprawczego. Jeśli tego zabraknie, to jakoś tam będzie. Ale nie będzie dobrze.

W opiniach ekonomistów pojawiło się słowo „recesja”. Jeszcze w I kwartale wzrost PKB sięgnął 8,5 proc. rok do roku, a w drugiej połowie czekają nas spadki kwartał do kwartału. Gigantyczne hamowanie. Jest się czego bać?

Tak. O recesji technicznej, czyli dwóch kwartałach spadku PKB kwartał do kwartału wspominał Paweł Borys, kierujący ważną agencją rządową jaką jest PFR. Jego słowa oznaczają, że po stronie rządowej jest świadomość takiego zagrożenia, choć oficjalnie cały czas mówi się o sukcesie gospodarczym.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Gospodarka
Pozytywne sygnały z niemieckiej gospodarki
Gospodarka
Ban na szybkie pociągi i hotele za niespłacane długi
Gospodarka
Polska rozwija się tak, jakby kryzysów nie było
Gospodarka
prof. Agnieszka Chłoń-Domińczak: Im starsze społeczeństwo, tym więcej trzeba pieniędzy na zdrowie
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Gospodarka
MFW: Polaryzacja światowej gospodarki coraz większa. Polska na dobrym biegunie