Brak zgody to chaos w płatnościach z unijnych funduszy. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron na razie postawił na swoim: nie ma zgody na proponowane przez Komisję i Parlament Europejski zwiększenie budżetu o 6,2 proc. Może być najwyżej 2,9 proc. i żadnych koncesji politycznych na rzecz większego udziału eurodeputowanych w negocjacjach nad nowym wieloletnim budżetem UE po 2013 r.
Na to z kolei nie zgadza się PE. Unii grozi więc prowizorium budżetowe, czyli w każdym miesiącu 2011 r. UE nie będzie mogła wydać więcej niż 1/12 budżetu na 2010 r. – W polityce spójności oznacza to o ok. 700 mln euro mniej niż w skromnej wersji podwyżki budżetu o 2,9 proc. – mówi „Rz” Sidonia Jędrzejewska, europosłanka PO, sprawozdawczyni budżetu na 2011.
W ostatniej rundzie negocjacji budżetowych w Brukseli brytyjska przedstawicielka wykorzystała fakt transmisji na żywo w Internecie i wygłosiła płomienne przemówienie w obronie brytyjskich podatników.
– Formalnie Londyn jest popierany przez państwa skandynawskie, Łotwę. One poszłyby za nim – mówi rozmówca „Rz” w PE, który był świadkiem negocjacji. Początkowo Wielką Brytanię popierały Niemcy i Austria, ale i one są gotowe na kompromis. Do zgody potrzebna jest jednomyślność, co oznacza, że Wielka Brytania ma prawo weta.
– Zachowanie Brytyjczyków jest nieracjonalne. To oni stali na czele UE, gdy w 2006 r. uzgadniano wieloletnią perspektywę finansową na lata 2007 – 2013, której budżet na 2011 r. jest tylko wypełnieniem – dodaje Jędrzejewska. Ale Cameron musi przekonać wyborców, że oszczędza nie tylko w kraju, ale i na składkach do unijnego budżetu. W praktyce wielkich oszczędności nie będzie, bo faktury dostarczone przez beneficjentów funduszy, z wykonania wieloletnich zatwierdzonych przez KE projektów, będą musiały być zapłacone. Dla beneficjentów tzw. budżet dwunastkowy oznacza jednak chaos i brak możliwości planowania inwestycji.