Co to jest trylemat polityczny, w obliczu którego – jak pan mówi – stoi światowa gospodarka?
Trylemat zasadza się na tym, że głęboka integracja ekonomiczna, czyli hiperglobalizacja, demokracja i suwerenność narodowa, są ze sobą nie do pogodzenia. Każdy kraj może dążyć jednocześnie tylko do dwóch z tych celów. Jeśli postawi na demokrację, może pozostać suwerenny tylko pod warunkiem, że nie podda się globalizacji. A jeśli chciałby globalizacji i demokracji, to musi oddać część władzy na szczebel ponadnarodowy. Cała historia gospodarcza ostatnich stuleci jest ilustracją tego trylematu, ale ostatnio jego najwyraźniejszą manifestacją jest kryzys w strefie euro. Jeśli jej członkowie chcą kontynuować integrację ekonomiczną przy zachowaniu demokracji, muszą zbudować prawdziwą unię polityczną. Jeśli bardziej zależy im na suwerenności, muszą zejść z drogi integracji ekonomicznej.
Alternatywnie, mogą zrezygnować z demokracji. Europejscy politycy zrobili już w tym kierunku pierwsze kroki: w 2009 r. nakłonili Irlandię do powtórzenia referendum w sprawie traktatu lizbońskiego, a w 2011 r. Grecję do rezygnacji z referendum w sprawie warunków międzynarodowej pomocy.
To prawda, że Europa utknęła w punkcie, w którym najbardziej cierpi demokracja. Program oszczędnościowy, który musi realizować Grecja w zamian za pomoc międzynarodową, przez dużą część tamtejszych wyborców jest postrzegany jako narzucony z zewnątrz. Tak samo będzie w Hiszpanii, gdy sięgnie po pomoc Europejskiego Banku Centralnego, co według mnie wkrótce nastąpi.
Być może rację mają eurosceptycy, według których Unia Europejska i strefa euro to twory z gruntu niedemokratyczne, sterowane przez liderów najsilniejszych państw?