Reżyserki często odcinają się od etykiety „kino kobiece". A pani?
Justine Triet: Ja też nie do końca wiem, co takie określenie miałoby oznaczać. Ale oczywiście jestem kobietą i lubię opowiadać o kobietach. To naturalne, potrafię je lepiej zrozumieć. Moje filmy rodzą się też z moich własnych przeżyć i lęków, choć żaden z nich – ani „Solferino", ani „Victoria", ani „Sybilla" – nie jest autobiograficzny. Zwykle zaczynam od obrazu kobiety, która wraca do domu, jest żoną, matką. A jednak moje bohaterki kryją w sobie tajemnice, traumy przeszłości, czasem nie wytrzymują, rozpadają się, płacą wysoką cenę za swoje marzenia i ambicje, próbują się podnieść. To kino kobiece czy po prostu ludzkie?
Sybilla z pani filmu jest psychoterapeutką, która sama potrzebuje psychoterapii. I łamie etyczne zasady zawodu.
Są ostre reguły, które w tej pracy obowiązują, jednak każdy z nas jest tylko człowiekiem. I nie zawsze udaje się wyłączyć własne emocje. „Sybillę" poprzedziłam długimi badaniami. Jedna z psychoterapeutek, z którymi rozmawiałam, opowiedziała mi, że prowadziła kiedyś kobietę, której ojciec był ciężko chory. Długo gasł w strasznych cierpieniach, nie miał już żadnej szansy na życie. W tym samym czasie odchodził ojciec terapeutki. Umarł pierwszy, a ona nie mogła dalej spotykać się z pacjentką. Każda rozmowa stawała się dla niej strasznym stresem. Czasem nosimy w sobie pęknięcia, których nie da się skleić uniwersalnym klejem.
Sybilla wykorzystuje doświadczenia pacjentki, młodej aktorki. Gdy dziewczyna załamuje się nerwowo, psychoterapeutka jedzie na plan filmu. Zaczyna się „film w filmie".