Manoel de Oliveira to swego rodzaju fenomen zaprzeczający prawom natury. Szczupły, energiczny, wygląda najwyżej na 70 lat. Niedawno zaczął chodzić z laską, ale częściej wywija nią w powietrzu, niż się podpiera.
Pracuje non stop. W przerwach między zdjęciami do filmów bywa na wielkich festiwalach filmowych. Kilka lat temu przyjechał do Łodzi, na Camerimage. Lekko wbiegał po schodach Teatru Wielkiego i pozował fotoreporterom, udając karatekę. Odbierając w grudniu ubiegłego roku Europejską Nagrodę Filmową, wygłosił pean na cześć życia, przyjaciół i kina. Kilka dni temu w znakomitej formie pojawił się na podobnej uroczystości w Kopenhadze.
Oliveira kocha ruchome obrazy. Ma niewiele lat mniej niż sztuka filmowa i nie może się pogodzić z jej współczesną komercjalizacją. Nie lubi nowych technik, efektów specjalnych, eksperymentów. – Kino ma własny charakter, środki wyrazu, specyfikę – mówi. – Literatura czy teatr w swej istocie nie zmieniły się przez wieki. Kiedyś powstanie gałąź sztuki oparta na technice internetowej. Ale to będzie nowy gatunek ludzkiej twórczości. A kino to kino. Dlaczego ma się przekształcać?
[srodtytul]Bon vivant i artysta [/srodtytul]
Manoel de Oliveira jest barwną postacią. Urodził się 11 grudnia 1908 roku w Portugalii w rodzinie bogatego przemysłowca. Miał zostać biznesmenem i przejąć rodzinny interes, ale nie pozwoliła mu na to niespokojna dusza. W fabryce obuwniczej ojca się dusił.