[b]Rz: W Teatrze Telewizji zobaczymy „Koncert życzeń” Beaty Dzianowicz. Gra pan ojca trzech dorosłych już sióstr. Oglądamy bohaterów przed uroczystością pierwszej komunii, która jest zawsze sprawdzianem wiary, siły rodzinnych związków i wejściem najmłodszej generacji w dojrzałe życie. Ciekawe jak pan pamięta swoją komunię?[/b]
[b]Władysław Kowalski:[/b] Pochodzę z pokolenia, które w czasie wojny i tuż po niej przeżyło chaos i zawirowania, jakie trudno sobie dzisiaj wyobrazić. Może to wydać się nieprawdopodobne, ale naprawdę nie pamiętam czy byłem u pierwszej komunii. Do szkoły poszedłem, kiedy miałem 12 lat. Pamiętam za to pierwszą spowiedź. To było już po tak zwanej repatriacji do Iławy, dokąd moją rodzinę wywieziono z okolic Bełżca, niedaleko obecnej granicy ukraińskiej. Podczas spowiedzi byłem na tyle świadomy Boga, wiary i religii, że mocno ją przeżywałem. Miałem poczucie swojej grzeszności i nie dawałem sobie z nią rady, bo wychowywałem się w środowisku, które było wierzące. Kiedy po spowiedzi wyszedłem z kościoła poczułem się lekki, czysty, wolny. Samo szczęście.
[b]Chodzenie do kościoła nie było, tak jak dziś dla niektórych tak zwanych „wierzących, ale niepraktykujących” przykrym obowiązkiem?[/b]
Nie do pomyślenia było, żeby nie iść. Wieś, na co dzień zapracowana, przaśna, konkretna, unurzana w ziemi, na niedzielnej mszy się odmieniała. Ludzie stawali się uprzejmi, miło rozmawiali, kłaniali się. To było święto, z którym wiązały się kąpiele i najlepsze ubrania.
[b]Wspomniał pan o repatriacji, zdarzeniu dla młodego pokolenia całkowicie niewyobrażalnym. Jak przeżył pan te, de facto, wypędzenie?[/b]