Wielki zwalisty facet w baseballówce został na Lido przyjęty entuzjastycznie. Idąc śladem Cannes dyrektor Marco Mueller włączył do głównego konkursu jego najnowszy dokument. A Michael Moore narobił więcej szumu niż reżyserzy wszystkich pokazywanych dotąd filmów.
W holu Casina można kupić włoskie wydania jego książek. Na spotkanie z nim prowadzone przez Petera Barta z „Variety” nie sposób się było dostać. Ochroniarze utworzyli zwarty kordon, by zatrzymać tłumek zainteresowanych, a organizatorzy tłumaczyli, że nie mogą już wpuszczać z powodów bezpieczeństwa, bo sala jest pełna.
Po raz pierwszy w tym roku widziałam gigantyczną kolejkę pod kinem, a po pokazie prasowym „Capitalism: A Love Story” rozległy się długie, głośne brawa. Choć film, mam wrażenie, nie zachwyca głębią.
W poprzednich dokumentach „Zabawy z bronią”, „Fahrenheit 9/11” czy „Sicko” Michael Moore drążył konkretne sprawy: prawo do posiadania broni przez obywateli, politykę zagraniczną Busha, wady amerykańskich ubezpieczeń zdrowotnych. Teraz zajmuje się systemem kapitalistycznym jako całością. Do jednego worka wrzuca historię amerykańskiej demokracji, krytykę polityki Ronalda Reagana, naśmiewanie się z Busha, kryzys ekonomiczny spowodowany przez banki, wybór na prezydenta Barracka Obamy. Piloci zwalniani z pracy, manipulacje rosnących w siłę banków, skorumpowani sędziowie, wielkie firmy biorące od towarzystw ubezpieczeniowych odszkodowania za śmierć swoich pracowników, ludzie tracący domy — to wszystko argumenty na kruchość systemu, poskładane dość przypadkowo i z daleka pachnące manipulacją.
Ale jednocześnie nie można odmówić Moore’owi zapału, idealizmu, świetnego filmowego warsztatu, a także niebywałego poczucia humoru i dystansu do siebie samego.