Dotychczas powstało w Hollywood ponad 200 filmów o II wojnie światowej. Były wśród nich epickie freski o starciach wrogich armii, komedie o ludziach uwikłanych w wojenną zawieruchę i dramaty pokazujące tragedię Holokaustu. Chociaż poruszały różne tematy, zwykle spełniały podstawowe oczekiwania widzów – potwierdzały powszechne wyobrażenia o przeszłości.
Na tym m.in. polegał fenomen takich obrazów jak „Bitwa o Midway” (1976) Jacka Smighta, „O jeden most za daleko” (1977) Richarda Attenborough lub „Szeregowiec Ryan” (1997) Stevena Spielberga. Do klasyki kina przeszły nie tylko ze względu na imponujący rozmach realizacji, ale także dlatego, że niezwykle realistycznie odtwarzały kluczowe epizody wojennej kampanii. Chyba każdy kinoman pamięta długą sekwencję lądowania aliantów na jednej z plaż Normandii w „Szeregowcu Ryanie”. Bryzgająca krew, stosy ciał – trudno o bardziej dosadny i przerażający portret wojny.
Większość z tych 200 filmów łączyło jeszcze jedno. Wskazując kto jest w tym piekle katem, a kto ofiarą, jasno wytyczały granicę między dobrem a złem. Ostatnio coś się wyraźnie zmieniło. Hollywood szuka nowego spojrzenia na lata 1939 – 1945. Niedawno mogliśmy oglądać „Opór” (2008) Edwarda Zwicka, który obalał stereotyp Żydów jako biernych ofiar nazistowskiej polityki. Film pokazywał partyzancki oddział braci Bielskich walczący z Niemcami. I choć heroizował jego walkę, mimo wszystko zacierał granicę między tym, co jest moralnie słuszne, a tym, co wątpliwe.