Bajki z komputera spowszedniały. Kręci je każdy – wielkie studia i niezależne małe wytwórnie. Disney postanowił przeciwstawić im siłę tradycji, licząc, że przyciągnie publiczność, która z nostalgią wspomina stare filmy wytwórni. Dlatego „Księżniczka i żaba“ łączy w sobie klasyczną kreskę i konwencję musicalu rodem z Broadwayu. Ale jest też ważna zmiana. „Księżniczka i żaba“ wprowadza do świata disnejowskich bajek nowy kontekst kulturowy i etniczny. Rozgrywa się bowiem na południu Stanów Zjednoczonych, jej bohaterką – wbrew tytułowi – nie jest księżniczka, ale czarnoskóra kelnerka Tiana. Dziewczyna ma świadomość, że nie wystarczy pocałować żabę, aby spełnić marzenia i mieć u boku przystojniaka. Stawia na ciężką pracę, licząc, że w końcu uzbiera na upragnioną restaurację. Tyle że – jak to w bajkach bywa – spotka w końcu płaza, który w dodatku twierdzi, że jest księciem Naveen z Maldonii. Wystarczy jeden całus, aby się o tym przekonać...
Reżyserami są twórcy, którzy uczestniczyli w kasowych i artystycznych sukcesach disnejowskiego koncernu w epoce kreskówek. Mają na koncie między innymi „Małą syrenkę“ i „Aladyna“.
„Księżniczka i żaba“ – podobnie jak tamte filmy – podejmuje zabawę z baśniową tradycją. To połączenie subtelnego pastiszu i jazzu.
Akcja osadzona jest w Nowym Orleanie lat 20. ubiegłego stulecia – kolebce tej muzyki. Tu na ulicach grają big-bandy, a na bagnach pewien poczciwy aligator marzy o karierze u boku Louisa Armstronga.
[i]