Te mankamenty da się zauważyć w adaptacji znanej u nas powieści Jorge Franco Ramosa (pamiętamy znakomitą kolumbijsko-meksykańsko-hiszpańsko-brazylijską ekranizację innej jego książki – „Rosario Tijeras” w reżyserii Emilia Maille). Autor podjął w niej temat nielegalnych latynoskich imigrantów w Stanach Zjednoczonych. Na fabułę przełożył ją Simon Brand.
W „Paraiso Travel” podążamy śladem marzenia Reiny i Marlona o amerykańskim raju. To sen nie tylko ich, ale i całej rzeszy Latynosów, którzy – nieproszeni – próbują szukać szczęścia w USA.
Doprawdy trudno się nadziwić nieskończonej naiwności tych ludzi. Marlon jest także skutecznie manipulowany przez pustą i wyrachowaną Reinę, która nakłania go do niebezpiecznej wyprawy z Kolumbii do Gwatemali przez Panamę, a potem przez Meksyk do Stanów. Niedługo po przybyciu do Nowego Jorku para przypadkiem się rozdziela.
Chłopak – w ojczystym Medellin syn właściciela kilku taksówek – dzięki wsparciu ludzi dobrej woli sypia w noclegowni i na skłocie, zarabiając czyszczeniem toalet. Nie wiedzieć czemu, reżyser pokazuje to tak, jakby przechodził przez wszystkie kręgi dantejskiego piekła. Tymczasem jest to praca nie gorsza niż każda inna i ktoś musi ją przecież wykonywać. A w końcu Marlon nie ma żadnych kwalifikacji.
Bohater wciąż rozmyśla o Reinie, ale nie przeszkadza mu to mącić w głowie i sercu za dobrej dla niego Milagros. Gdy odnajdzie ukochaną, to emocjonalne otrzeźwienie i katharsis w strugach deszczu wybrzmią zbyt podniośle.