Z pasją dociekliwego badacza ukazywał frustracje i pustkę egzystencji swoich bohaterów, zawsze nazywających się Adaś Miauczyński, choć granych przez różnych aktorów (Kondrat, Wysocki, Pazura, Chyra). Po sześciu latach nieobecności Adaś powrócił w „Baby są jakieś inne" ucieleśniony przez Adama Woronowicza, a także, przewrotnie, jako podpisany w czołówce scenarzysta.
Fabuła jest tym razem niezmiernie prosta. Miauczyński i ten Drugi (Więckiewicz) jadą razem nocą samochodem. Nie wiemy, kim są, jakie są relacje między nimi ani dokąd i po co jadą. Przez ok. 90 proc. czasu ekranowego nie opuszczają pojazdu i gadają, gadają, gadają...
Film zaczyna się sceną, w której ktoś zajeżdża im drogę. Sygnalizuje chęć skrętu w prawo, ale skręca w lewo. Kierowcą jest kobieta, co wyzwala to w mężczyznach lawinę narzekań i wspomnień o „babach za kierownicą". A potem idzie już z górki. Katalog zarzutów wobec odmiennej płci rozszerzy się do monstrualnych rozmiarów.
Przytaczając przykład za przykładem, panowie się nakręcają. W kobietach denerwuje ich wszystko. Od przeszukiwania bez rezultatów zbyt dużych torebek, używania kart płatniczych do opłacenia małych rachunków, nadmiernej gadatliwości i podwójnych nazwisk dziennikarek telewizyjnych, po przymierzanie możliwości seksualnych partnerów do wyimaginowanych standardów zaczerpniętych z poradników dla pań.