Hitler wiecznie żywy

Widmo faszyzmu krąży nad Europą i Ameryką. Na jego egzorcyzmowaniu można nieźle zarobić

Publikacja: 25.02.2012 00:01

Jednym z największych wydarzeń ostatniego Berlinale nieoczekiwanie okazała się premiera fińskiej komedii „Iron Sky". Jasno wynika z niej, że faszystowskie zagrożenie, przed którym ostrzegają nas różne autorytety, jest zupełnie realne. Na ciemnej stronie księżyca ukrywają się bowiem niedobitki III Rzeszy, żądne rewanżu za Stalingrad i zagładę Drezna. Zaplanowany przez sędziwego Udo Kiera „meteoritblitzkrieg" nastąpi w 2018 roku. Festiwalowa publiczność oglądając film, udatnie nawiązujący do klasyki science-fiction z epoki zimnej wojny oraz ozdobiony muzyką słoweńskiej formacji Laibach, nie posiadała się z radości. Jedynie skonfundowani krytycy nie bardzo wiedzieli, czy śmiać się razem z innymi, czy raczej ubolewać nad zdziczeniem obyczajów. Bo choć od śmierci Hitlera minęło już prawie 67 lat, pokazywanie nazizmu w konwencji odbiegającej od politycznie poprawnej sztampy, wciąż jest zajęciem cokolwiek ryzykownym.

Szkielet w szwedzkiej szafie

W pewnym sensie wojna nie kończy się nigdy" – twierdzi Jonathan Littell, autor „Łaskawych", powieści stylizowanej na pamiętnik esesmana-intelektualisty. Od upadku III Rzeszy faszyści nie rządzili w żadnym europejskim kraju. Każda partia, która umieści na sztandarach hasła kojarzące się z „Mein Kampf", wydaje na siebie polityczny wyrok śmierci. Pisarze, muzycy, aktorzy, a nawet piłkarze i projektanci mody oskarżeni o rasistowskie skłonności trafiają pod pręgierz opinii publicznej i muszą się gęsto tłumaczyć. Młodość spędzona w szeregach anarchistów nie jest powodem do wstydu. Nastoletni bunt, wyrażony goleniem głowy na łyso i wznoszeniem antysemickich okrzyków, może natomiast odbijać się czkawką przez całe życie.

Sympatie środowiska filmowego zawsze lokowały się raczej po lewej stronie sceny politycznej. Reżyserzy rozpływali się w zachwytach nad propagandowymi dziełami komunisty Siergieja Eisensteina. Ulubienicę Hitlera – Leni Riefenstahl niemal do śmierci traktowano jak trędowatą. Faszyści (dawni i obecni, prawdziwi czy tylko domniemani) są wdzięcznym i stosunkowo bezpiecznym celem ataku. Można też na nich sporo zarobić. Solą każdego popularnego filmu czy powieści jest wszak czarny charakter. A kto sprawdzi się w tej roli lepiej niż perfidny esesman lub agresywny osiłek z wytatuowaną na piersi swastyką?

Faszyzm nie umiera nigdy. Zakaża kolejne pokolenia. W „Dziewczynie z tatuażem" pojawia się dobrze znana z hollywoodzkich produkcji figura seryjnego mordercy. W pakiecie dostajemy też stojących ponad prawem bogaczy i urzędnika państwowego, który okazuje się skończoną szują. Źródło zła – tak sugestywnie opisanego przez Stiega Larssona, a zekranizowanego przez Davida Finchera – bije w nigdy nie rozliczonej przeszłości. Szkieletem w szwedzkiej szafie jest gospodarcze wsparcie, jakiego Sztokholm udzielał III Rzeszy, oraz faszystowskie sympatie ówczesnych elit. Spuszczono na te sprawy zasłonę milczenia, by świat nie pomyślał, że ojciec chrzestny szwedzkiego dobrobytu i stylu życia miał na imię Adolf. A przecież już Wergiliusz ostrzegał, że zło ukrywane utrzymuje się i rośnie.

„Naziści... nienawidzę tych kolesi" – wycedził przez zaciśnięte zęby Indiana Jones, a publiczność nie posiadała się z radości. Przez archeologa awanturnika przemówił bowiem vox populi. Nie oszukujmy się: uwielbiamy nienawidzić tych butnych, fanatycznych szkopów, gotowych wykonać każdy, nawet najbardziej obłąkany rozkaz swego Führera. Czwarta część przygód Indiany wypadła blado nie tylko dlatego, że Harrison Ford osiągnął już wiek emerytalny. Zawiedli jego przeciwnicy z NKWD. W porównaniu z hitlerowcami byli okropnie nudni i przewidywalni.

Szatan z SS

O tym, że nic tak dobrze nie ożywia fabuły jak wredny nazista, wiedzieli autorzy powieści milicyjnych z czasów PRL. Ileż razy okazywało się, że przestępca to były konfident gestapo lub przynajmniej folksdojcz, a nobliwy turysta z Niemiec Zachodnich to zbrodniarz wojenny, a obecnie szpieg na żołdzie NATO. Podobny rodowód miewali negatywni bohaterowie ówczesnych filmów sensacyjnych. W „Ostatnim świadku" ekskomendant obozu koncentracyjnego wracał na stare śmieci, by dobrać się do skrytki ze zrabowanymi kosztownościami. Nie docenił jednak sprawności polskich organów ścigania. Skarby trafiły do muzeów.

Takie fabuły dobrze wpasowały się w antyniemiecką propagandę PRL, ale odpowiadały też oczekiwaniom publiczności. Gdyby przed 1989 rokiem zorganizować plebiscyt na najpopularniejszego ekranowego łajdaka, w  cuglach wygrałby go sturmbannführer Brunner ze „Stawki większej niż życie".

W kinie amerykańskim, w większym stopniu wystawionym na komercyjne pokusy, wizerunek nazisty oscylował między thrillerem a groteską. Sam Hitler pojawiał się na ekranach raczej epizodycznie. Bynajmniej nie dlatego, że brakowało dobrych aktorów, chętnych do zagrania największego zbrodniarza w dziejach ludzkości (osiągnięcia Stalina na tej niwie nadal pozostają niedoceniane). Wódz Tysiącletniej Rzeszy przy bliższym poznaniu wiele tracił: zamiast straszyć, budził zażenowanie. Nic dziwnego, że większe wzięcie w Hollywood miała pozbawiona ludzkich uczuć blond-bestia w esesmańskim mundurze. Można to uznać za pośmiertny sukces doktora Goebbelsa, który taki właśnie obraz Niemca pragnął narzucić światu.

Nazista Rasputin

Czy jest bezpiecznie?". Od tego dziwnego, zbijającego z tropu pytania zaczyna się jedna z najbardziej przerażających scen w dziejach kina. Zadawał je hitlerowski dentysta sadysta, przewiercając (bez znieczulenia) zęby nieszczęsnego studenta historii. Scena tortur z „Maratończyka" na żądanie producentów została znacznie skrócona, bo na pokazach próbnych widzom robiło się niedobrze. Przemoc jest znakiem firmowym filmów o (neo) nazistach, tutaj chodziło jednak o coś więcej. Oprawca nosił pseudonim Anioł śmierci, jednoznacznie kojarzący się z osławionym doktorem Mengele.

W „Maratończyku" doktor przemycał diamenty ze Stanów Zjednoczonych. W „Chłopcach z Brazylii" kontynuował swoje pseudomedyczne eksperymenty z Auschwitz. Ich celem było ni mniej ni więcej, tylko sklonowanie Adolfa Hitlera. Popularność teorii spiskowych zdecydowała o ekranizacji powieści, z których wynikało, że macki nazistów sięgają wszędzie. W „Aktach Odessy" według Federica Forsythe'a  na trop konspiracji byłych esesmanów wpadał młody niemiecki dziennikarz. „Czwarta Rzesza" oparta na motywach książki Roberta Ludluma eksploatowała z kolei legendę o ukrytych skarbach Hitlera, które mogą posłużyć do zdobycia władzy nad światem. Na tej samej fali próbował surfować polski serial „Życie na gorąco", lecz zmagania cherubinkowatego redaktora Maja z wszechpotężną neofaszystowską organizacją „W" rozśmieszały nawet patentowanych ponuraków.

Nieustający popyt na „hitleriana" sprawił, że twórcy coraz śmielej popuszczali wodze fantazji. Efektem były fabuły o Wunderwaffe, która odwróciła losy drugiej wojny światowej, Ameryce jęczącej pod niemiecko-japońską okupacją czy Wielkiej Brytanii rządzonej przez wielkiego sympatyka Führera, Edwarda VIII. Okultystyczne ciągoty niektórych hitlerowskich bonzów natchnęły natomiast twórców komiksu „Hellboy" (z sukcesem zekranizowanego przez Guillermo del Toro). Obrzędem sprowadzania z piekła tytułowego bohatera dowodził nawrócony na faszyzm Rasputin. Na szczęście Hellboya przejęli alianci i teraz w służbie ludzkości tępi wraże demony.

Osobny podgatunek tworzą opowieści o nazistach podróżujących w czasie albo w kosmosie. W australijskim filmie „25 Rzesza" oddział amerykańskich żołnierzy by zapobiec zwycięstwu Hitlera, musi cofnąć się aż 50 tysięcy lat.

Odrażający, brudni, źli

Zawsze cię kochałem" – wyznał neonazista swemu szefowi, gdy ich samochód spadał do zatoki. Tak zakończył się najbardziej operetkowy z wątków komedii „Blues Brothers". Zupełnie serio o homoseksualnej miłości w szeregach duńskich bojowników „o czystość rasy" opowiadał film „Braterstwo". Opinia, że narodowi socjaliści – wbrew głoszonym przez siebie hasłom – zawsze mieli problem ze swoją seksualnością, nie doczekała się dotąd naukowego potwierdzenia. Często jednak jest tezą, do  której odwołują się „antyfaszyści".

W przedstawianiu faszyzmu jako perwersji wyspecjalizowali się Włosi. W „Nocnym portierze" Liliany Cavani esesman i więźniarka obozu koncentracyjnego kontynuują swój sadomasochistyczny związek nawet po zakończeniu wojny. W „Salo, czyli 120 dniach Sodomy" czterech faszystów-dewiantów organizuje wymyślną orgię, podczas której zanegowane zostają wszelkie prawa ludzkie i boskie, nie mówiąc już o poczuciu smaku. Po prawdzie, w filmie Piera Paola Pasoliniego więcej jest markiza de Sade niż Mussoliniego, zaś w „Konformiście" Bernardo Bertolucci dokopuje nie tyle sługusom Duce, ile znienawidzonym burżujom. Najbardziej pretensjonalnym dziełem o nazizmie jest natomiast „Zmierzch bogów" Luchino Viscontiego. Reżyser pod wagnerowskim szyldem upchnął wątki rodem z Tomasza Manna, Szekspira i Dostojewskiego oraz osobiste obsesje, polewając to wszystko gęstym, dekadenckim sosem. Krytykom o wyrafinowanych podniebieniach to danie bardzo smakuje, z widzami bywa różnie.

Film Viscontiego był milowym krokiem w kierunku estetycznej rehabilitacji narodowego socjalizmu. Dzisiejsi styliści bez mrugnięcia okiem potwierdzają to, czego kiedyś nie wypadało mówić głośno: ze wszystkich ówczesnych armii niemiecka najbardziej zadawała szyku, esesmański uniform zaś to istne arcydzieło designu. Faszyści  XXI wieku, jak to outsiderzy, nie mają tamtej elegancji... Zresztą, pogrobowcem Hitlera zostaje się dzisiaj nie z powodu wyznawanych poglądów, ale  z  nominacji. Komentatorzy zwykle wrzucają do jednego worka skinheadów, gangi motocyklowe, kibiców piłkarskich i pospolitych dresiarzy. Chodzisz w glanach – znaczy, żeś nazista! W polityce panuje pod tym względem jeszcze większa dowolność. Rzadko trafiają się takie filmy jak „To właśnie Anglia", które miast epatować obrazami przemocy, próbują zajrzeć pod podszewkę medialnej rzeczywistości. Częściej mamy do czynienia z zapożyczonym z kina gangsterskiego schematem: „rasista zaczyna rozumieć, że pobłądził, ale na ratunek jest już za późno". Role nawróconych faszystów pozwoliły wypłynąć na szerokie wody takim aktorom, jak Russell Crowe (w „Romper Stomper" z pamięci recytował „Mein Kampf"), Edward Norton („Więzień nienawiści") i Ryan Gosling („Fanatyk"). Bohater ostatniego z tych filmów był Żydem-antysemitą, co bardzo spodobało się recenzentom. Wydaje się jednak, że reżyser popisałby się większą odwagą, gdyby kazał się Danny'emu nawrócić na islam.

Parafaszyzm może powrócić w najniewinniejszym przebraniu. Naszym obowiązkiem jest demaskować go i wskazywać palcem wszelkie nowe jego przejawy – co dnia, w każdej części świata" – apelował pod koniec ubiegłego wieku Umberto Eco. Wielu twórców nie potrzebowało takiej zachęty. Szwedzki pisarz Henning Mankell, którego kryminalne powieści przetarły drogę Stiegowi Larssonowi, nigdy nie ukrywał swoich intencji. Cykl o komisarzu Wallenderze sfilmowany już trzykrotnie (w tym raz przez Amerykanów) powstał po to, by ostrzec rodaków przed wzbierającą falą ksenofobii i prawicowego ekstremizmu.

„Millenium" było zwieńczeniem wieloletniej krucjaty Larssona przeciwko prawdziwym i domniemanym neofaszystom. W tej wojnie każdy środek był dozwolony. Pisarz publikował adresy i numery telefonów członków rasistowskich organizacji (ta moda dotarła ostatnio również do Polski). Bohaterowie jego demaskatorskich tekstów nieraz chcieli porachować mu kości.

Atak żywych trupów

Larsson nie żyje od siedmiu lat. Fala, której się przeciwstawiał, opadła, zanim na serio zdołała zagrozić szwedzkiej demokracji. Ubocznym efektem antyfaszystowskiej kampanii stało się wylansowanie skandynawskiej szkoły powieści kryminalnej, społecznie zaangażowanej, lecz posępnej niczym noc polarna. Autor „Millenium", gdziekolwiek jest, pewnie zżyma się, że na jego opus magnum tuczą się kapitaliści z Hollywood. Światem rządzi pieniądz, więc możemy być pewni, że powstaną jeszcze setki (jeśli nie tysiące) książek i filmów o „hańbie XX wieku". Polityczne obsesje europejskich i amerykańskich elit mają tu drugorzędne znaczenie. Decyduje wola publiczności, a ta łaknie opowieści w stylu „Bękarty wojny" Quentina Tarantino jak kania dżdżu.

Po detronizacji szatana naziści stali się popkulturowym symbolem absolutnego, irracjonalnego zła. Dodajmy: zła niezniszczalnego, niczym hordy hitlerowskich zombi czyhające w bunkrach z czasów wojny w brytyjskim horrorze „Outpost" wydanym u nas na DVD jako „Eksperyment SS". Techniczne szczegóły owego eksperymentu do końca pozostają tajemnicą, ale jego rezultat nie zostawia cienia wątpliwości. Faszyzm, nawet po swej śmierci, nie zamierza zejść ze sceny. ?

Autor jest krytykiem filmowym i historykiem

Jednym z największych wydarzeń ostatniego Berlinale nieoczekiwanie okazała się premiera fińskiej komedii „Iron Sky". Jasno wynika z niej, że faszystowskie zagrożenie, przed którym ostrzegają nas różne autorytety, jest zupełnie realne. Na ciemnej stronie księżyca ukrywają się bowiem niedobitki III Rzeszy, żądne rewanżu za Stalingrad i zagładę Drezna. Zaplanowany przez sędziwego Udo Kiera „meteoritblitzkrieg" nastąpi w 2018 roku. Festiwalowa publiczność oglądając film, udatnie nawiązujący do klasyki science-fiction z epoki zimnej wojny oraz ozdobiony muzyką słoweńskiej formacji Laibach, nie posiadała się z radości. Jedynie skonfundowani krytycy nie bardzo wiedzieli, czy śmiać się razem z innymi, czy raczej ubolewać nad zdziczeniem obyczajów. Bo choć od śmierci Hitlera minęło już prawie 67 lat, pokazywanie nazizmu w konwencji odbiegającej od politycznie poprawnej sztampy, wciąż jest zajęciem cokolwiek ryzykownym.

Szkielet w szwedzkiej szafie

W pewnym sensie wojna nie kończy się nigdy" – twierdzi Jonathan Littell, autor „Łaskawych", powieści stylizowanej na pamiętnik esesmana-intelektualisty. Od upadku III Rzeszy faszyści nie rządzili w żadnym europejskim kraju. Każda partia, która umieści na sztandarach hasła kojarzące się z „Mein Kampf", wydaje na siebie polityczny wyrok śmierci. Pisarze, muzycy, aktorzy, a nawet piłkarze i projektanci mody oskarżeni o rasistowskie skłonności trafiają pod pręgierz opinii publicznej i muszą się gęsto tłumaczyć. Młodość spędzona w szeregach anarchistów nie jest powodem do wstydu. Nastoletni bunt, wyrażony goleniem głowy na łyso i wznoszeniem antysemickich okrzyków, może natomiast odbijać się czkawką przez całe życie.

Sympatie środowiska filmowego zawsze lokowały się raczej po lewej stronie sceny politycznej. Reżyserzy rozpływali się w zachwytach nad propagandowymi dziełami komunisty Siergieja Eisensteina. Ulubienicę Hitlera – Leni Riefenstahl niemal do śmierci traktowano jak trędowatą. Faszyści (dawni i obecni, prawdziwi czy tylko domniemani) są wdzięcznym i stosunkowo bezpiecznym celem ataku. Można też na nich sporo zarobić. Solą każdego popularnego filmu czy powieści jest wszak czarny charakter. A kto sprawdzi się w tej roli lepiej niż perfidny esesman lub agresywny osiłek z wytatuowaną na piersi swastyką?

Faszyzm nie umiera nigdy. Zakaża kolejne pokolenia. W „Dziewczynie z tatuażem" pojawia się dobrze znana z hollywoodzkich produkcji figura seryjnego mordercy. W pakiecie dostajemy też stojących ponad prawem bogaczy i urzędnika państwowego, który okazuje się skończoną szują. Źródło zła – tak sugestywnie opisanego przez Stiega Larssona, a zekranizowanego przez Davida Finchera – bije w nigdy nie rozliczonej przeszłości. Szkieletem w szwedzkiej szafie jest gospodarcze wsparcie, jakiego Sztokholm udzielał III Rzeszy, oraz faszystowskie sympatie ówczesnych elit. Spuszczono na te sprawy zasłonę milczenia, by świat nie pomyślał, że ojciec chrzestny szwedzkiego dobrobytu i stylu życia miał na imię Adolf. A przecież już Wergiliusz ostrzegał, że zło ukrywane utrzymuje się i rośnie.

„Naziści... nienawidzę tych kolesi" – wycedził przez zaciśnięte zęby Indiana Jones, a publiczność nie posiadała się z radości. Przez archeologa awanturnika przemówił bowiem vox populi. Nie oszukujmy się: uwielbiamy nienawidzić tych butnych, fanatycznych szkopów, gotowych wykonać każdy, nawet najbardziej obłąkany rozkaz swego Führera. Czwarta część przygód Indiany wypadła blado nie tylko dlatego, że Harrison Ford osiągnął już wiek emerytalny. Zawiedli jego przeciwnicy z NKWD. W porównaniu z hitlerowcami byli okropnie nudni i przewidywalni.

Film
Aurum Film broni się przed zarzutami: „Ministranci” pionkiem w grze między PISF a Ministerstwem Kultury?
Film
Powstanie nowa wersja słynnej „Muchy” Davida Cronenberga
Film
Sprawa Karoliny Rozwód. Obraduje Rada PISF-u
Film
„Imago" nareszcie w polskich kinach: Kobieta niezależna i zbuntowana
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Film
Rekomendacje filmowe: Iran, Watykan i Trójmiasto końca lat 80.
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje