Jednym z największych wydarzeń ostatniego Berlinale nieoczekiwanie okazała się premiera fińskiej komedii „Iron Sky". Jasno wynika z niej, że faszystowskie zagrożenie, przed którym ostrzegają nas różne autorytety, jest zupełnie realne. Na ciemnej stronie księżyca ukrywają się bowiem niedobitki III Rzeszy, żądne rewanżu za Stalingrad i zagładę Drezna. Zaplanowany przez sędziwego Udo Kiera „meteoritblitzkrieg" nastąpi w 2018 roku. Festiwalowa publiczność oglądając film, udatnie nawiązujący do klasyki science-fiction z epoki zimnej wojny oraz ozdobiony muzyką słoweńskiej formacji Laibach, nie posiadała się z radości. Jedynie skonfundowani krytycy nie bardzo wiedzieli, czy śmiać się razem z innymi, czy raczej ubolewać nad zdziczeniem obyczajów. Bo choć od śmierci Hitlera minęło już prawie 67 lat, pokazywanie nazizmu w konwencji odbiegającej od politycznie poprawnej sztampy, wciąż jest zajęciem cokolwiek ryzykownym.
Szkielet w szwedzkiej szafie
W pewnym sensie wojna nie kończy się nigdy" – twierdzi Jonathan Littell, autor „Łaskawych", powieści stylizowanej na pamiętnik esesmana-intelektualisty. Od upadku III Rzeszy faszyści nie rządzili w żadnym europejskim kraju. Każda partia, która umieści na sztandarach hasła kojarzące się z „Mein Kampf", wydaje na siebie polityczny wyrok śmierci. Pisarze, muzycy, aktorzy, a nawet piłkarze i projektanci mody oskarżeni o rasistowskie skłonności trafiają pod pręgierz opinii publicznej i muszą się gęsto tłumaczyć. Młodość spędzona w szeregach anarchistów nie jest powodem do wstydu. Nastoletni bunt, wyrażony goleniem głowy na łyso i wznoszeniem antysemickich okrzyków, może natomiast odbijać się czkawką przez całe życie.
Sympatie środowiska filmowego zawsze lokowały się raczej po lewej stronie sceny politycznej. Reżyserzy rozpływali się w zachwytach nad propagandowymi dziełami komunisty Siergieja Eisensteina. Ulubienicę Hitlera – Leni Riefenstahl niemal do śmierci traktowano jak trędowatą. Faszyści (dawni i obecni, prawdziwi czy tylko domniemani) są wdzięcznym i stosunkowo bezpiecznym celem ataku. Można też na nich sporo zarobić. Solą każdego popularnego filmu czy powieści jest wszak czarny charakter. A kto sprawdzi się w tej roli lepiej niż perfidny esesman lub agresywny osiłek z wytatuowaną na piersi swastyką?
Faszyzm nie umiera nigdy. Zakaża kolejne pokolenia. W „Dziewczynie z tatuażem" pojawia się dobrze znana z hollywoodzkich produkcji figura seryjnego mordercy. W pakiecie dostajemy też stojących ponad prawem bogaczy i urzędnika państwowego, który okazuje się skończoną szują. Źródło zła – tak sugestywnie opisanego przez Stiega Larssona, a zekranizowanego przez Davida Finchera – bije w nigdy nie rozliczonej przeszłości. Szkieletem w szwedzkiej szafie jest gospodarcze wsparcie, jakiego Sztokholm udzielał III Rzeszy, oraz faszystowskie sympatie ówczesnych elit. Spuszczono na te sprawy zasłonę milczenia, by świat nie pomyślał, że ojciec chrzestny szwedzkiego dobrobytu i stylu życia miał na imię Adolf. A przecież już Wergiliusz ostrzegał, że zło ukrywane utrzymuje się i rośnie.
„Naziści... nienawidzę tych kolesi" – wycedził przez zaciśnięte zęby Indiana Jones, a publiczność nie posiadała się z radości. Przez archeologa awanturnika przemówił bowiem vox populi. Nie oszukujmy się: uwielbiamy nienawidzić tych butnych, fanatycznych szkopów, gotowych wykonać każdy, nawet najbardziej obłąkany rozkaz swego Führera. Czwarta część przygód Indiany wypadła blado nie tylko dlatego, że Harrison Ford osiągnął już wiek emerytalny. Zawiedli jego przeciwnicy z NKWD. W porównaniu z hitlerowcami byli okropnie nudni i przewidywalni.
Szatan z SS
O tym, że nic tak dobrze nie ożywia fabuły jak wredny nazista, wiedzieli autorzy powieści milicyjnych z czasów PRL. Ileż razy okazywało się, że przestępca to były konfident gestapo lub przynajmniej folksdojcz, a nobliwy turysta z Niemiec Zachodnich to zbrodniarz wojenny, a obecnie szpieg na żołdzie NATO. Podobny rodowód miewali negatywni bohaterowie ówczesnych filmów sensacyjnych. W „Ostatnim świadku" ekskomendant obozu koncentracyjnego wracał na stare śmieci, by dobrać się do skrytki ze zrabowanymi kosztownościami. Nie docenił jednak sprawności polskich organów ścigania. Skarby trafiły do muzeów.
Takie fabuły dobrze wpasowały się w antyniemiecką propagandę PRL, ale odpowiadały też oczekiwaniom publiczności. Gdyby przed 1989 rokiem zorganizować plebiscyt na najpopularniejszego ekranowego łajdaka, w cuglach wygrałby go sturmbannführer Brunner ze „Stawki większej niż życie".
W kinie amerykańskim, w większym stopniu wystawionym na komercyjne pokusy, wizerunek nazisty oscylował między thrillerem a groteską. Sam Hitler pojawiał się na ekranach raczej epizodycznie. Bynajmniej nie dlatego, że brakowało dobrych aktorów, chętnych do zagrania największego zbrodniarza w dziejach ludzkości (osiągnięcia Stalina na tej niwie nadal pozostają niedoceniane). Wódz Tysiącletniej Rzeszy przy bliższym poznaniu wiele tracił: zamiast straszyć, budził zażenowanie. Nic dziwnego, że większe wzięcie w Hollywood miała pozbawiona ludzkich uczuć blond-bestia w esesmańskim mundurze. Można to uznać za pośmiertny sukces doktora Goebbelsa, który taki właśnie obraz Niemca pragnął narzucić światu.
Nazista Rasputin
Czy jest bezpiecznie?". Od tego dziwnego, zbijającego z tropu pytania zaczyna się jedna z najbardziej przerażających scen w dziejach kina. Zadawał je hitlerowski dentysta sadysta, przewiercając (bez znieczulenia) zęby nieszczęsnego studenta historii. Scena tortur z „Maratończyka" na żądanie producentów została znacznie skrócona, bo na pokazach próbnych widzom robiło się niedobrze. Przemoc jest znakiem firmowym filmów o (neo) nazistach, tutaj chodziło jednak o coś więcej. Oprawca nosił pseudonim Anioł śmierci, jednoznacznie kojarzący się z osławionym doktorem Mengele.