Przyjaciel do końca świata, reż. Lorene Scafaria, USA 2012
Jak twierdzą astronomowie, to nie kwestia „czy", ale „kiedy". Wyobrażanie sobie tego, jak to będzie wyglądać, jak będzie umierać ta planeta, nie byłoby w moim przypadku tak natrętne, gdyby nie kino. Bezpośrednim sprawcą strachu przed apokalipsą – w gruncie rzeczy najpierwotniejszego, związanego z lękiem przed niegdyś niewytłumaczalnymi zjawiskami przyrodniczymi i pogodowymi – był u mnie rok temu Lars von Trier. Spektakularnie, a jednocześnie subtelnie i przeszywająco brutalnie pokazał ostatnie dni naszego świata w „Melancholii", gdzie tytułowa planeta wędrowiec weszła w kurs kolizyjny z Ziemią. A teraz w „Przyjacielu do końca świata" Lorene Scafarii przeżywamy to samo, ale łagodniej, często się uśmiechając. Nie może być inaczej, bo w filmie amerykańskiej realizatorki wystąpił komik Steve Carell. Zagrał mężczyznę w sile wieku, którego w obliczu rychłego zderzenia Ziemi z asteroidą porzuca żona. Dla Dodge,a to jednak nie zakończenie, ale początek przełomu, bo pewnego wieczoru odwiedza go – w pewnym sensie – młoda sąsiadka Penny (Keira Knightley). Wspólna ucieczka przed zamieszkami, napięcie, poczucie ostateczności budzą miłość, jaka w innych okolicznościach byłaby nieprawdopodobna. A inni? Zachowują się jak gdyby nigdy nic, odwiedzają rodzinę, wyzwalają się seksualnie, szukają przyjaciół, kupują ubezpieczenia. Ale gdy uczucia stają się mocniejsze i prawdziwsze z każdą sceną, zabawny nastrój nas opuszcza i ustępuje miejsca... melancholii.
Magic Mike, reż. Steven Soderbergh, USA 2012