„Prometeusz” bez ognia

Piętnaście lat po premierze czwartej części cyklu Ridley Scott opowiada, jak narodzili się Obcy i jak w kosmosie pojawiliśmy się my. Niestety, jego nowy film rozczarowuje

Publikacja: 22.07.2012 16:00

„Prometeusz” bez ognia

Foto: AFP

Sugestywny obraz, wizyjność, atmosfera, klimat, słowem wszystko, co buduje nastrój maksymalnego autentyzmu – to wyróżniki kina brytyjskiego reżysera uważanego za najbardziej wpływowego przybysza z Wysp w hollywoodzkim imperium. Oczekiwania wobec „Prometeusza" były więc – co zrozumiałe – ogromne. Ale nie otrzymaliśmy nic poza filmem science fiction na względnie przyzwoitym poziomie. Okazja do spektakularnego wskrzeszenia serii o Obcych została zmarnowana.

Można się teraz zastanawiać, po co w ogóle doszło do tej niepotrzebnej reaktywacji? Chyba po raz kolejny – jak ostatnio w przypadku „Niesamowitego Spider-Mana" – chodzi tylko o pieniądze. Od końca maja, kiedy film wszedł na ekrany, „Prometeusz" zarobił już prawie 300 mln dol. przy budżecie sięgającym 130 mln. Za tak ogromne kwoty można było, oczywiście, zrealizować – i zrealizowano – satysfakcjonujący wizualnie spektakl, ale kino to nie tylko obraz. Tymczasem za kadrami imponującymi rozmachem i estetyką nawiązującą m.in. do rysunków Williama Blake'a stoi niezborna opowieść z narracyjnymi ubytkami, siląca się na międzygwiezdny esej filozoficzny, a będąca jedynie kosmiczną pomyłką.

Aktorzy robią, co mogą

Wiadomo więc, czym „Prometeusz" mógł się stać, ale trudno zdecydować, czym w ogóle jest. Według reżysera nie miał to być prequel jego „Obcego – ósmego pasażera »Nostromo«", lecz film „tworzący swoją własną mitologię". Nie bardzo rozumiem tę deklarację.

Akcja „Prometeusza" rozgrywa się przecież przed wypadkami z filmu z 1979 r., poznajemy pochodzenie Obcych, tu istnienie tych przerażających istot jest jeszcze ograniczone do fragmentu jednej planety. Jeśli z założenia nie miał być prequelem, to po co w nim Obcy? Pytanie retoryczne. By przyciągnąć do kin więcej widzów i by więcej zarobić. A co do wspomnianej przez reżysera mitologii – rozumiem, że miał na myśli sekwencję opowieści wyjaśniających – jak to w micie – genezę człowieczeństwa. W jego ujęciu jest ona jednak całkowicie przewidywalna i banalna. Ale nawet taką „mitologię" można dobrze sprzedać, to kwestia odpowiedniego suspensu.

Tylko że to jest właśnie to, czego „Prometeuszowi" brakuje. To film potwornie schematyczny (jakże oryginalny pod tym względem był pierwszy „Obcy"). Zupełnie jakby jego twórcy podążali krok za krokiem według jakiegoś podręcznika z zaleceniami dla początkujących twórców science fiction – umieścić załogę na statku, dobrać jej członków tak, by postaci były wystarczająco zantagonizowane, postawić przed nią zadanie i stopniowo wprowadzać trudności w jego wykonaniu. Nuda!

W dodatku bohaterowie są płascy i nieciekawi, skrojeni według wzorca budowania grupy postaci zaludniającej zamkniętą przestrzeń. Mamy tu więc parę natchnionych naukowców poślubionych wiedzy, ale też mających się ku sobie (to wyjątkowe rozczarowanie, ponieważ jednym z nich jest wiodąca bohaterka, archeolog Elizabeth Shaw), zimnego i zagadkowego przedstawiciela zarządu korporacji, która zdecydowała o misji statku (Meredith Vickers z Weyland Corporation w ciekawej interpretacji Charlize Theron, która, jak dla mnie, powinna była zagrać główną rolę), kapitana statku,  Everymana – pragmatycznego, swojskiego, na tyle „normalnego", by mogła się z nim utożsamić największa grupa widzów (ze sztampowo napisanej roli Idris Elba wycisnął, co się da), kilka irytujących postaci tła (tutaj dwóch geologów tak „niedopracowanych", że zlewają się w jedno i istnieją tylko po to, by pchnąć akcję do przodu, zresztą wyjątkowo nieudolnie), wreszcie robota.

I nawet on – android David (perfekcyjny Michael Fassbender, dziś – dzięki m.in. „Głodowi", „Wstydowi" i „Niebezpiecznej metodzie" – jeden z najlepszych aktorów na świecie) – został stworzony spod sztancy. Jest zbyt inteligentny i technologicznie zaawansowany, by nie czuć wyższości nad ludźmi, ale z tych samych powodów dostrzega, że brakuje mu ich empatii, więc będzie dążył do wyewoluowania emocjonalnego – nic nowego, nic zaskakującego.

Kobieta i roboty

Zaskakuje szczególnie mdła główna bohaterka. Scott słynie przecież z silnych heroin. Nie tylko Ripley z „Obcego – ósmego pasażera »Nostromo«", ale także Claire z „Osaczonej", tytułowych „Thelmy i Luizy" oraz „G.I. Jane".

Szwedka Noomi Rapace, która zachwyciła Scotta kreacją Lisbeth Salander w adaptacji sensacyjnej trylogii Stiega Larssona, nie ma charyzmy Sigourney Weaver. Nie ma nic z wyjątkowości twardej Ripley, przesądzającej o oryginalności pierwszego „Obcego". Tamta wyemancypowana, silna, ale i czuła, atrakcyjna protagonistka windowała serię ponad hollywoodzką przeciętność. Tu Shaw wpasowuje się idealnie w ciasne ramki „kobiety w wysokobudżetowym (czytaj: komercyjnym) widowisku science fiction". I jeszcze ten ckliwy, nieprzekonujący wątek miłosny!

Wprowadzony chyba tylko po to, by zrealizować najciekawszą scenę – operacji wykonanej przez Elizabeth na sobie samej przy użyciu robotów medycznych. Postać Shaw nie fascynuje ani nie porywa, jak to było w przypadku Ripley.

O wiele ciekawsza jest Meredith Vickers, na pozór bezwzględna, w rzeczywistości kierująca się po prostu racjonalnymi przesłankami i dbająca o bezpieczeństwo misji.

„Prometeusz" został wyprodukowany przez Hollywood – tak konserwatywne jak reszta Ameryki – więc nic w tym dziwnego, że Elizabeth nosi na szyi krzyżyk, że prawdziwie wierzy, nawet będąc naukowcem. Gotowa jest zakwestionować zdobycze darwinizmu i przekonuje wątpiącego w jej poglądy androida Davida, że Inżynierów – jak zobaczy widz, twórców ludzkiego gatunku – też musiał ktoś stworzyć. Pragnąc rozwikłać zagadkę pochodzenia życia, Shaw rozpoczyna w finale międzygalaktyczną podróż z robotem u boku, co zwiastuje nadchodzący sequel prequela (notabene nakręci go najprawdopodobniej James Cameron, reżyser filmu „Obcy 2 – decydujące starcie" z 1986 r.).

W „Prometeuszu" zadziwia in minus bardzo niedopracowany scenariusz. Jeden przykład – Meredith i Janek idą do łóżka tylko dlatego, by ich postaci nie odebrały na czas wezwania o pomoc od zagubionej pary geologów (jak to możliwe, że połączenie z naukowcami nie zostało zarejestrowane przez urządzenia pokładowe „Prometeusza"?!). O tym, że ten pomysł fabularny ma spełniać właśnie taką funkcję, świadczy fakt, że intymne stosunki w ogóle nie rzutują na dalsze relacje tych postaci. Samego aktu nie oglądamy, bo Ridley Scott jest bardzo konsekwentny w niepokazywaniu niczego więcej poza pocałunkami. W żadnym z jego filmów nie zobaczymy ani jednej sceny erotycznej. Reżyser powiada, że „seks jest nudny, jeśli samemu się go nie uprawia".

Gigantyczne nieporozumienie

Zaplanowana już kontynuacja „Prometeusza" mogłaby tłumaczyć nieporadność scenariusza jego pierwszej części – choć mnie takie wyjaśnienie nie wystarcza. Postawione w filmie pytania pozostają bez odpowiedzi, bo te otrzymamy w przyszłości, kiedy zostanie nakręcony sequel. „To prawdziwie oryginalna opowieść i nowe ogniwo gatunku science fiction" – zapewnia reżyser. Wielka szkoda, że to słowa na wyrost i myślenie życzeniowe.

Pomysł na film narodził się, jak twierdzą twórcy, z jednej sceny z „Obcego – ósmego pasażera »Nostromo«". Pojawiła się tam enigmatyczna istota reprezentująca wymarłą rasę Gigantów. Gigantycznego wzrostu są w „Prometeuszu" Inżynierowie, którzy okazują się twórcami ludzkiego gatunku. Ale zamiast dobrotliwych stwórców oglądamy okrutnych „autorów projektu", nieokazujących ludziom ani zrozumienia, ani współczucia, ale pogardę i nienawiść.

Bohaterowie myślą, że patrzą w oczy bogom, ale końcowe wrażenia ze spotkania są dla załogi „Prometeusza" bardzo rozczarowujące. Właściwie trudno było oczekiwać czegoś innego – grecka mitologia, do której Scott odwołuje się tytułową nazwą statku kosmicznego i postaciami Inżynierów Gigantów pełna jest przykładów tego, jak fatalnie kończą się nasze spotkania z najwyższymi istotami. „Inspiracją dla filmu jest historia Prometeusza, który ukradł bogom ogień i dał go ludziom – mówi Scott. – Został za to surowo ukarany. Nasza opowieść dotyczy relacji między ludźmi a wszechmocnymi i konsekwencji prób przeciwstawiania się im".

Ekranowa kreacja Inżynierów bogów stawiała spore wymagania estetyczne. Kluczowa była tu wspomniana inspiracja mrocznymi pracami Blake'a, ale równie ważne było odpowiednie ich sfotografowanie. Świetne zdjęcia do filmu wykonał Dariusz Wolski, kolejny polski operator – obok m.in. Andrzeja Bartkowiaka, Andrzeja Sekuły, Sławomira Idziaka i Janusza Kamińskiego – pracujący w Hollywood. To niegdysiejszy student łódzkiej filmówki, który zamiast ukończyć szkołę, wyjechał w 1979 r. do Nowego Jorku, a stamtąd do Los Angeles. Jego ostat- nie dokonania obejmują „Piratów z Karaibów", „Alicję w Krainie Czarów" i „Dziennik zakrapiany rumem".

Bohater z pomysłem na życie

Naturalnie, gdyby „Prometeuszem" zadebiutował twórca nieznany szerszej publiczności – lub znany z realizacji teledysków, która to profesja wykształciła całkiem sporo filmowych profesjonalistów – powitalibyśmy takiego reżysera jak objawienie. Ale na nieszczęście mamy do czynienia z powrotem do najciekawszej artystycznie serii science fiction, z jednym z najważniejszych reżyserów kina wysokobudżetowego, który przyzwyczaił nas do tego, że nie tylko o akcję i efekty specjalne mu chodzi, z twórcą porywającej i genialnej wizualnie (estetycznie inspirowanej „Metropolis" Fritza Langa z 1927 r.) adaptacji prozy Philipa K. Dicka „Łowca androidów" i z wynalazcą tzw. director's cut – wersji reżyserskiej.

Ridley Scott to twórca poruszający się w obrębie wielu gatunków, przeważnie z wielkim powodzeniem. Z największym upodobaniem wydaje się jednak kręcić filmy osadzone w przeszłości, w jasno sprecyzowanym kontekście historycznym, takie jak „Pojedynek" (nagrodzony w Cannes za najlepszy debiut), „Legenda", „1492: Zdobycie raju" czy „Gladiator" z wzorcowym bohaterem łączącym cechy herosa i zwykłego człowieka, generałem Maximusem w interpretacji Russella Crowe'a.

Niedoceniane wydają się dwa widowiska Scotta, oba rozgrywające się w wiekach średnich. W „Królestwie niebieskim" reżyser dał pełen goryczy obraz krzyżowców, templariuszy i kościelnych hierarchów z 1186 r., okresu pomiędzy drugą a trzecią wyprawą krzyżową, gdy silna władza i wielka armia sułtana Saladyna zaczęły zagrażać – w pojęciu przybyszów z Europy – chrześcijanom broniącym Grobu Świętego. „Królestwo niebieskie" to wielkie filmowe widowisko, z zapierającymi dech w piersiach scenami batalistycznymi. Na szczęście Ridley Scott hołduje chwalebnej, a rzadkiej już dziś zasadzie nienadużywania efektów specjalnych. Także w „Prometeuszu" nie mamy wrażenia przeładowania nimi ekranu, choć przecież to obraz science fiction nakręcony w 3D.

Mocno osadzony w kontekście historycznym był również „Robin Hood". Scott mocno odbiegł od popowego wizerunku człowieka w kapturze i rajtuzach na rzecz dojrzałego mężczyzny wchodzącego – podobnie jak niemłoda już Marion – w smugę cienia. Hasanie po lesie Sherwood to dopiero sam finał tego obrazu. Zamiast efektownej ekwilibrystyki w koronach drzew oglądamy wspaniałe sekwencje bitewne, z których Scott słynie. A Russell Crowe dopisał tu do listy osiągnięć kolejną wersję swojego ulubionego bohatera do zagrania – człowieka z wizją i pomysłem na życie.

Wydaje się jednak, że ulubionego do tej pory aktora zastąpi Fassbender. Pojawi się on w kolejnym filmie Ridleya Scotta. Przyszłość najwyraźniej należy do androidów.

Sugestywny obraz, wizyjność, atmosfera, klimat, słowem wszystko, co buduje nastrój maksymalnego autentyzmu – to wyróżniki kina brytyjskiego reżysera uważanego za najbardziej wpływowego przybysza z Wysp w hollywoodzkim imperium. Oczekiwania wobec „Prometeusza" były więc – co zrozumiałe – ogromne. Ale nie otrzymaliśmy nic poza filmem science fiction na względnie przyzwoitym poziomie. Okazja do spektakularnego wskrzeszenia serii o Obcych została zmarnowana.

Można się teraz zastanawiać, po co w ogóle doszło do tej niepotrzebnej reaktywacji? Chyba po raz kolejny – jak ostatnio w przypadku „Niesamowitego Spider-Mana" – chodzi tylko o pieniądze. Od końca maja, kiedy film wszedł na ekrany, „Prometeusz" zarobił już prawie 300 mln dol. przy budżecie sięgającym 130 mln. Za tak ogromne kwoty można było, oczywiście, zrealizować – i zrealizowano – satysfakcjonujący wizualnie spektakl, ale kino to nie tylko obraz. Tymczasem za kadrami imponującymi rozmachem i estetyką nawiązującą m.in. do rysunków Williama Blake'a stoi niezborna opowieść z narracyjnymi ubytkami, siląca się na międzygwiezdny esej filozoficzny, a będąca jedynie kosmiczną pomyłką.

Pozostało 90% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu