W „Promised Land" zderzył interesy korporacji z racjami zwykłych Amerykanów mieszkających daleko od metropolii, na co dzień walczących o byt, liczących się z każdym dolarem, w strachu przed bankami, które mogą ich zlicytować za zaległości kredytowe.
Przypomina to trochę sytuacje jak z „Gron gniewu" Johna Steinbecka sprzed ponad 70 lat czy prospołecznych filmów Franka Capry z tych samych czasów, w których ostatecznie triumfowali zwykli ludzie. Tu nic nie jest aż tak proste.
Van Sant konsekwentnie uchyla się od jednoznacznego opowiedzenia się za racjami którejś ze stron. Nie pokazuje, co jest naprawdę dobre, a co złe. Gubi tropy, daje mylące widza sygnały, wręcz bawi się tą sytuacją. Ale pierwotnymi sprawcami zamieszania są scenarzyści: Matt Damon i John Krasinski, aktorzy, którzy również zagrali główne role. Dla Damona to druga współpraca z Van Santem. Za scenariusz jego „Buntownika z wyboru" napisany wspólnie z aktorem Benem Affleckiem dostał 15 lat temu Oscara.
Do sennego, rolniczego miasteczka gdzieś w Pensylwanii przybywa para akwizytorów wielkiego koncernu paliwowego. Dla Steve'a (Damon) to okazja do pokazania, że zasłużył na niedawny awans w zarządzie korporacji, dla Sue (Frances McDormand) to kolejna, rutynowa sprawa. Nie trafili tam przypadkowo, w głębi ziemi pod farmami zalega gaz wart nawet 150 mln dol. Ich zadaniem jest przekonanie mieszkańców do podpisania zgód na odwierty na ich farmach.
Banalna z pozoru operacja zaczyna się komplikować, gdy na zebraniu mieszkańców sędziwy nauczyciel, niegdyś inżynier w Boeningu (Hal Holbrook), punkt po punkcie wykazuje niebezpieczeństwa wynikające z odwiertów. Jego zdaniem nawet wielkie pieniądze ich nie zrekompensują.
Pojawia się też elokwentny i zdeterminowany przedstawiciel niewielkiej organizacji ekologicznej, skutecznie epatując zdjęciami martwego bydła i zatrutej przyrody.