Czekaliśmy na ten film kilka lat, ale warto było. Po projekcji długo nie mogłam dojść do siebie. „Papusza” jest dziełem niezwykłym, które wdziera się w podświadomość, wciąga bez reszty, nie pozwala na wystawianie łatwych cenzurek.
Na ekranie obrazek jak z dawnej, czarno-białej fotografii. Rok 1910. Malownicze miasteczko. Postać okutana w spódnicę do ziemi i grube chusty, wstaje z ławki i idzie kilka kroków. Zatrzymuje się przed sklepową wystawą. Patrzy na lalkę w koronkowej sukience. W szybie odbija się jej twarz. Smutna twarz dziecka. Za chwilę dziewczynka ruszy dalej, taszcząc przed sobą ogromny, ciężarny brzuch. W polu kapusty urodzi córeczkę. Da jej na imię Papusza, co po cygańsku znaczy lalka.
Przebłyski pamięci
Potem już jest rok 1971. Urzędniczka ministerialna wyciąga z więzienia starą kobietę, która siedzi za kradzież kury. Wiezie ją do Warszawy, na premierę romskiej opery „Pieśni Papuszy”. „To pomyłka. Nigdy nie pisałam żadnych wierszy” – zarzeka się kobieta. Zmuszona, usiądzie w pierwszym rzędzie krzeseł. Kiedy ze sceny rozlegną się pierwsze dźwięki muzyki, przymknie oczy.
Film Joanny i Krzysztofa Krauzów to przebłyski jej pamięci. Niezwykła opowieść o inności, o szukaniu własnej tożsamości, o przynależności do grupy i cenie za uprawianie sztuki, o wykluczeniu i klątwie, która może zawisnąć nad człowiekiem. Ale też o zdradzie i lojalności. O miłości. I o ginącym świecie. Jak z wiersza Papuszy: „Ulepiła jaskółka pod moim oknem gniazdo, jaskółka czarna jak Cyganeczka. Wskazywała nam dobre drogi. Zamieszkała w stajniach i domach. Zginęła w bagnach”.
Zobacz zwiastun filmu "Papusza"