Wczoraj na festiwalu odbył się pokaz „Biletu na księżyc" Jacka Bromskiego – ostatniego z konkursowych filmów, które nie trafiły jeszcze do kin.
Rok 1969. W miasteczku na południowo-wschodnim krańcu Polski chłopak rozwozi mleko. W radiu lecą wiadomości: Amerykanie przygotowują się do wystrzelenia Apollo 11, wkrótce pierwszy człowiek ma postawić nogę na Księżycu. A tu życie toczy się swoim torem. Adam dostaje powołanie do wojska. Ma odbyć służbę w Marynarce Wojennej. Jego starszy, znający życie brat Antoni postanawia odwieźć go do jednostki na Wybrzeżu.
Bromski zrobił film drogi. Chłopaki jadą koleją i autostopem, przez Tarnów, Kraków, Zabrze do Świnoujścia. Odwiedzają byłą dziewczynę Antoniego i jego dawnych kumpli z wojska. Dla Adama ta podróż jest rodzajem inicjacji, wejścia w dorosłość. Dla widza – podróżą przez PRL. Siermiężny, pełen korupcji kraj, gdzie wszystko się „załatwia".
Ten świat Bromski pokazał bardzo prawdziwie. Nie ma komediowego przerysowania jak u Barei ani absurdalnej ironii jak w „Rejsie" Piwowskiego. Są szare ulice, zapyziałe mieszkania, brudne toalety w pociągu, pensjonat w Świnoujściu z wczasowiczami z FWP, nadmorska restauracja Albatros z dancingiem i striptizerką.
Bromski wychwytuje klimaty PRL-u: zwinięte banknoty, które sprawiają, że rzeczy niemożliwe stają się możliwe, cwaniactwo, niechęć do Wielkiego Brata i powtarzane przez ulicę żarty w stylu: „Przyjaźń w RWPG? My dajemy ruskim mięso, a oni w zamian biorą od nas węgiel".