Ten obraz naszpikowany jest aluzjami i odniesieniami do ponadczasowych hitów filmowych i muzycznych, lecz w tak dyskretny sposób, że nie wydaje się kalejdoskopem powtórek. Niemniej, oglądając „Zacznijmy od nowa", odnosimy wrażenie, że już skądś znamy te pomysły. A może tylko wiemy, że muzyka ma terapeutyczne działanie?
Masz fazę, bierz się do roboty! Ta przyjacielska rada kopniak skłania załamaną miłosnym zawodem Grettę do pracy twórczej. To zaś pomaga dziewczynie odbić się od dna, zrobić karierę, a nawet... nie, tego nie zdradzę, ale na pewno się każdy domyśli.
Banał? No pewnie, po całości. Mimo to oglądałam „Zacznijmy od nowa" (w oryginalnej wersji tytuł brzmi znacznie lepiej, jak werbel: „Begin again") bez zniechęcenia. Bo choć fabuła cienka jak bibułka do skręta (jest powód do tego porównania), to przecież dialogi nie obrażają naszej inteligencji, sceny nie ociekają kiczem, a gra głównych i drugoplanowych bohaterów na wyżej niż przyzwoitym poziomie.
Keira Knightley śpiewa i gra na gitarze tak, jakby wychowała się w Nashville. Mark Ruffalo, filmowy Dan, każe nam wierzyć, że zjadł zęby na muzycznej produkcji, a ich branżowe otrzaskanie uwiarygodniają występujący w filmie zawodowcy: Adam Levine z zespołu Maroon 5 i raper Mos Def, a także wirtuozi klasyki.
John Carney, irlandzki specjalista od niskobudżetowych filmów, poszedł za ciosem swego Oscarowego „Once" i po raz drugi osadził akcję filmu w środowisku muzycznym, z którym ma zresztą zawodowe związki. Jednak w „Zacznijmy od nowa" naprawdę sięgnął po coś nowego – zdradził Brytanię i przeniósł akcję za wielką wodę. Zrealizował filmowy hymn na cześć Nowego Jorku, przyjaźni oraz sztuki.