Reklama
Rozwiń
Reklama

Guillermo del Toro: Wszyscy są choć trochę dobrzy

„Frankensteina” można nazywać horrorem albo opowieścią s-f z elementami bajki. Takie określenia kochają dystrybutorzy i krytycy, ale dla mnie jest to opowieść o relacji między ojcem i synem – mówi reżyser Guillermo del Toro

Publikacja: 14.11.2025 04:40

Guillermo del Toro: Wszyscy są choć trochę dobrzy

Foto: PAP/Abaca

Trzy lata temu trzeciego w karierze Oscara przyniosła panu animowana wersja „Pinokia”, teraz w Netfliksie można oglądać „Frankensteina”. Wraca pan do opowieści zapamiętanych z dzieciństwa?

Dokładnie tak jest. To były dwie legendy, które mi towarzyszyły od najwcześniejszych lat. Byłem nimi zafascynowany. Rosłem w ultrakatolickiej rodzinie, w ultrakatolickim środowisku. Wszystko tam było czarno-białe. Dobre albo złe. Obowiązywały rygorystyczne wzory zachowania, w które trudno mi się było wpisać. A nagle zobaczyłem, że może być inaczej. Przeczytałem książkę Mary Shelley jako jedenastolatek i to nie była historia potwora. Shelley na początku XIX wieku zadawała fundamentalne pytania: „Co to znaczy być człowiekiem?” Pamiętam też, jakie wrażenie zrobił na mnie „Frankenstein” Jamesa Whale’a z 1931 r. z Borisem Karloffem w roli głównej. Wróciłem z mszy w kościele, włączyłem telewizor i on tam był. Poczułem, że jestem w jakimś sensie podobny do niego. Właśnie „inny”. 

Reklama
Reklama

 „Inny” to znaczy jaki? 

W tamtym czasie, zwłaszcza w moim środowisku fajny chłopak grał w piłkę, w zimie chodził na lodowisko, czasem pobił się nawet z kolegami. A ja byłem dziwakiem: tkwiłem nosem w książkach – pochłaniałem ich całe setki, czytałem nawet podręczniki medyczne, kiedyś zaszokowałem matkę stwierdzeniem, że niedługo umrę, bo rozpoznaję u siebie objawy terminalnego stadium raka. Byłem w tamtym świecie odmieńcem. I nagle, dzięki Mary Shelley poczułem, że nie jestem jedyny i że mam do swojej inności prawo. Po pół wieku, w pierwszym dniu zdjęć do „Frankensteina” przyniosłem na plan rysunek, który zrobiłem w dzieciństwie. 

Pana powrót po latach do „Frankensteina” nie dziwi. Począwszy od debiutanckiego „Cronos”, gdzie opowiadał pan o nieśmiertelności, stale pojawiają się w pana twórczości elementy horroru, mistyki, science-fiction. 

Ciągle słyszę, że w moich filmach są „monstra”. Ale proszę się im przyjrzeć. Czy to będzie „Kształt wody” czy blockbuster „Blade: wieczny łowca”, moje monstra zawsze są bardzo ludzkie. Cierpią jak my wszyscy. „Frankensteina” też można nazywać horrorem albo opowieścią science-fiction z elementami bajki. Takie określenia kochają dystrybutorzy i krytycy. Nie mam z tym problemu. Ale dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o ojcu i synu. I o tym, czym jest ich relacja. To mnie ciekawi coraz bardziej. Zawsze uważałem, że jestem kompletnie inną osobą niż mój ojciec. A kiedyś, gdy miałem już czterdzieści kilka lat, patrząc w lustro zobaczyłem jego. Oczywiście. W moich filmach zawsze ukryte są jakieś elementy autobiograficzne.

Czytaj więcej

Agata Turkot o przemocy domowej: Nie zdawałam sobie sprawy, jak olbrzymia jest skala problemu
Reklama
Reklama

Przeskoczył pan o pokolenie wyżej?

Tak, w życiu, ale także w moim kinie. Dzieci nas uczą, tworzą od nowa. Tylko że do dobrego ojcostwa też trzeba dojrzeć. Jak dzieci źle się zachowują, jesteśmy oburzeni. Jak odnoszą sukcesy, jesteśmy dumni. „To mój syn!” – chwalimy się. Sztywni i niereformowalni. A naprawdę nie powinniśmy stosować wobec nich wciąż tych samych, starych kryteriów oceny. Liczy się spotkanie dwóch generacji, próba wzajemnego zrozumienia się, przebaczenia. Kiedy byłem młodszy, robiłem filmy, w których mówiłem: „Potwory są złe, ludzie są dobrzy”. Teraz myślę, że wszyscy są raczej źli. Albo wszyscy są choć trochę dobrzy. Nie ma czarno-białych podziałów. 

Właśnie to przeświadczenie wniósł pan ostatnio do swojego kina…

Rzeczywiście nie interesuje mnie już robienie filmów o złych monstrach. Mój Frankenstein jest cierpiącym człowiekiem, który pyta ojca: „Dlaczego mnie takim zrobiłeś?” O tym już wcześniej był „Pinokio”. Ożywiając go kilka lat temu chciałem pokazać go inaczej niż robili to moi poprzednicy. Interesowały mnie relacje Pinokia z ojcem, a przede wszystkim stosunek ojca do drewnianego syna. Pinokio uczył się być chłopcem, ale ważniejsze było to, że Dżepetto uczył się być ojcem i akceptować inność swojego dziecka. Na Frankensteina również chciałem spojrzeć inaczej. I znów: przed czterdziestką zrobiłbym ten film z pozycji syna. Teraz patrzyłem na tę historię jak ojciec. 

Dzisiaj każda wypowiedź, nawet utrzymana w formie bajki, ma swoją polityczną wymowę

Guillermo Del Toro

Część krytyków dopisuje tu również znaczenia polityczne.

Dzisiaj każda wypowiedź, nawet utrzymana w formie bajki, ma swoją polityczną wymowę. Filmy często przypominają rosyjskie lalki „matrioszki”: zdejmujesz różne warstwy i dochodzisz do kolejnych. Z kinem jest podobnie: pierwszą warstwę wyznacza akcja, a dalej dokopujesz się do kolejnych refleksji – natury politycznej, społecznej, duchowej. Bardzo chciałem dotrzeć we „Frankensteinie” aż do tej ostatniej warstwy. Bo uważam, że całe zło świata bierze się dzisiaj nie z polityki, lecz z zagubionych po drodze wartości: moralności, uczciwości, tolerancji, współodczuwania. 

W tworzeniu „Frankensteina” pomogli panu aktorzy. Oscar Isaac jako Victor Frankenstein i Jacob Elordi są znakomici.

Początkowo Victora miał zagrać inny aktor, ale okazało się, że nie zgrały nam się terminy. Widocznie tak miało być. Oscar i Jacob rzeczywiście stworzyli znakomity duet. Wiedziałem od początku, że tak będzie. Ja nie przywiązuję wagi do próbnych zdjęć. Nie potrzebuję ich. Patrzę aktorom w oczy. One są najważniejsze, pokazują wszystko. Oscar miał w nich ból, szaleństwo, odwagę. Jake – całkowitą niewinność i otwartość. 

Wprowadził pan na ekran silną postać kobiety, którą zagrała Mia Goth.

Mia rzeczywiście jest bardzo współczesna. Skomplikowana, niezależna. Przypomina trochę dzisiejsze feministki. Chciałem, żeby widzowie oglądali film, a nie film historyczny, „z epoki”.

Reklama
Reklama

Jednak zadbał pan o niesamowitą oprawę „Frankensteina”. 

Bardzo starannie przygotowywaliśmy tę produkcję. Marzyłem, by była ona perfekcyjna pod każdym względem, a swoim rozmachem przypominała wielkie dzieła z najlepszych czasów Hollywoodu. I postanowiliśmy to zrobić w sposób całkowicie naturalny, jak najmniej wykorzystując sztuczną inteligencję. Jest na przykład w filmie scena, gdy rozjuszony Frankenstein przewraca statek. Dzisiaj każdy producent zamówiłby małą replikę statku, a reszty dokonałoby AI. Myśmy sobie na to nie pozwolili. Zresztą żadna sceneria, którą widz ogląda w naszym filmie nie pochodzi z komputera. Pokonywaliśmy setki kilometrów, żeby znaleźć odpowiednie miejsca zdjęć, część dekoracji wybudowaliśmy też w studiu. 

Dzisiaj to rzadkość. Ale czy warto tak uciekać od pomocy sztucznej inteligencji?

Oczywiście, że tak. Pochodzę z Meksyku, a Meksyk kocha sztukę. Artystyczną wizję, artyzm, fantastyczne kolory. I to we mnie jest. Choć pracuję w Stanach, zachowałem w sobie zamiłowanie do autentyczności. 

Boję się zalewającej nas głupoty, chciwości, braku wyobraźni.

Guillermo Del Toro

Młodzi filmowcy będą się śmiać, że jest pan oldschoolowy.

Nie zabraniam im tego. Pod pewnymi względami jestem. W powieści Mary Shelley można wyczytać pytanie: „Co czyni nas ludźmi?”. Dziś to pytanie jest absolutnie zasadnicze. Mamy prawo do wahań, niedoskonałości, własnych decyzji i własnego spojrzenia na świat. I żadna sztuczna inteligencja nas w tym nie zastąpi. Dlatego się jej nie boję.

A jest coś, czego pan się boi?

Boję się zalewającej nas głupoty, chciwości, braku wyobraźni. 

Czytaj więcej

Widzieliśmy „Heweliusza”. Jak dochodzi do polskich katastrof?
Reklama
Reklama

Z tyloma niepokojami wokół czuje się pan czasem szczęśliwy?

Ależ oczywiście, tego właśnie nauczyło mnie życie i moje monstra. Czuję się szczęśliwy, bo wiem, jak dużo udało mi się osiągnąć. Robię w życiu to, co naprawdę przynosi mi radość i satysfakcję. Jestem szczęśliwy, bo mam trzy Oscary i nie myślę, że chciałbym ich mieć dziesięć. Ludzie mówią: „Więcej to lepiej”. Ja się z tym nie zgadzam. Dla mnie zamożny człowiek to ten, który może zaprosić przyjaciół na dobrą kolację, kupić sobie każdą książkę, którą chce przeczytać, zwiedzić miejsca, które go ciekawią. A jak masz posiadłości w połowie świata, samoloty i statki zacumowane w portach i wciąż chcesz więcej, to nie jesteś zamożny. Tak samo jest ze szczęściem. Moje marzenia spełniły się, bo robię to, co lubię. Czuję się szczęśliwy nawet wtedy, gdy włóczę się po ulicy albo sam piję kawę w kafejce. Bo mogę obserwować ludzi, a ja to kocham. Dlatego zresztą jestem reżyserem. 

Nie ciągnie pana, by zrobić kiedyś film skromny, całkowicie realistycznie pokazujący naszą rzeczywistość?

Ależ ja stale robię filmy o naszej rzeczywistości. Fantastyka bywa czasem najlepszym sposobem, by ją zrozumieć i powiedzieć o niej coś ważnego.

Trzy lata temu trzeciego w karierze Oscara przyniosła panu animowana wersja „Pinokia”, teraz w Netfliksie można oglądać „Frankensteina”. Wraca pan do opowieści zapamiętanych z dzieciństwa?

Dokładnie tak jest. To były dwie legendy, które mi towarzyszyły od najwcześniejszych lat. Byłem nimi zafascynowany. Rosłem w ultrakatolickiej rodzinie, w ultrakatolickim środowisku. Wszystko tam było czarno-białe. Dobre albo złe. Obowiązywały rygorystyczne wzory zachowania, w które trudno mi się było wpisać. A nagle zobaczyłem, że może być inaczej. Przeczytałem książkę Mary Shelley jako jedenastolatek i to nie była historia potwora. Shelley na początku XIX wieku zadawała fundamentalne pytania: „Co to znaczy być człowiekiem?” Pamiętam też, jakie wrażenie zrobił na mnie „Frankenstein” Jamesa Whale’a z 1931 r. z Borisem Karloffem w roli głównej. Wróciłem z mszy w kościele, włączyłem telewizor i on tam był. Poczułem, że jestem w jakimś sensie podobny do niego. Właśnie „inny”. 

Pozostało jeszcze 88% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Film
Bez tego serialu nie byłoby „1670”. Rusza „The Office PL 5” z Joanną Kulig
Materiał Promocyjny
eSIM w podróży: łatwy dostęp do internetu za granicą, bez opłat roamingowych
Patronat Rzeczpospolitej
BNP Paribas Warsaw SerialCon 2025: Oficjalnie ZNAMY NOMINACJE! To oni powalczą o tytuł Najlepszego Polskiego Serialu Roku!
Film
„Bugonia”, nowy film Yorgosa Lanthimosa. Na granicy prawdy i chorej wyobraźni
Film
Agata Turkot o przemocy domowej: Nie zdawałam sobie sprawy, jak olbrzymia jest skala problemu
Materiał Promocyjny
Rynek europejski potrzebuje lepszych regulacji
Film
„Dom dobry". Tragedia przemocy za ścianą
Materiał Promocyjny
Wiedza, która trafia w punkt. Prosto do Ciebie. Zamów już dziś!
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama